Sądzili, że są niepokonani.
Oni – co nie
mają zasad
I granic
pozbawieni są.
Mówili o
nich – zakłamani.
A jednak
znali prawdy ton.
~ U. H. v.
S.
- Ładnie tu – stwierdziła z rozmarzeniem.
Michael nie odezwał się słowem, tylko przytaknął ruchem głowy. – Często tu
przychodzisz?
- Czasem. Kiedyś prawie
codziennie, ostatnio nie mam czasu – wyjaśnił, nie odrywając wzroku od sunących
leniwie po drodze samochodów.
- Lubisz tu siedzieć, prawda?
- Kto by nie lubił – sprostował z
bladym uśmiechem. – Na pewno też masz jakieś ulubione miejsce w domu.
- Chciałabym – Katherine uparcie
wpatrywała się w rosnące pod jednym z budynków róże, które z tej odległości
zlewały się w dużą, bordową plamę. – Dawno nie byłam w domu. Chyba musimy już
wracać, co? – zapytała nagle i bez jego pomocy zeszła kilka metrów w dół, na
wysokość okna. – Idziesz? – rzuciła jeszcze, nim zniknęła w środku budynku.
***
Od kilku godzin wpatrywał się w plik
kartek, wertując je raz po raz we wszystkie strony. Dokładnie przeczytał
wszystko i warunki wydawały się dziecinne, prawie podane na tacy. Jednak nie
mógł pozbyć się wrażenia, że coś nie pasuje. To było… proste. Żadnej podpuchy,
haczyka. Nic…? Jakie to do nich
niepodobne – pomyślał z cichym westchnieniem, by po chwili przewrócić plik
na pierwszą stronę i z rezygnacją ponownie wczytać się w tekst. Zdania
powtarzał w myślach wielokrotnie. Górnolotne zwroty, zawiłe epitety. Trudny do
zrozumienia język urzędowy, którym Strażnicy posługiwali się z należytą wprawą.
W prawym dolnym rogu każdej kartki wykropkowane miejsce na podpis.
W przypływie złości i znudzenia
gwałtownie rzucił plik na podłogę i podszedł do zamkniętego okna. Spojrzał na
niesione wiatrem wątłe liście w kolorze niezdrowej zieleni. Ludzie
przemierzający ulice w pośpiechu w obawie przed zostaniem sprawdzonym przez
Strażników, większość z przechodniów w ubraniu cywilnym. Gdzieniegdzie
Strażnicy odziani w obowiązkowy ubiór w różnym kolorze zależnie od stopnia.
Prawie wszystkie mundury były ciemnoszare z żółtymi odznaczeniami – Strażnicy
VII stopnia. Pojawiali się również nieco wyżej postawieni pracownicy, w
granatowych lub czarnych strojach. Brązowych mundurów pułkowników zabrakło.
Uważano ich za zbyt zapracowanych, by mieć czas na patrolowanie ulic Irrytu.
Kilka przecznic od szpitala Strażnik dopadł mężczyznę w podeszłym wieku, który
nie zdążył uciec od jego wzroku. Starca zaciągnięto za budynek, jednak Liam
mógł dokładnie zobaczyć jak zawartość torby mężczyzny roztrzaskuje się o twardy
beton ulicy, a na cienkim materiale powstają dziury. Usta Strażnika poruszają
się szybko, ale Liam nie może odgadnąć wypowiedzianych przez niego słów. Po
kilku minutach Strażnik odchodzi, a wzrok starca zatrzymuje się na budynku za
którym zniknął granatowy mundur.
Patrząc na zlęknionego staruszka, który
na drżących za strachu nogach schyla się po rozłożone na ziemi przedmioty Liam
nabrał nagłe ochoty na odnalezienie Strażnika i odpłacenie mu „pięknym za
niedobre”, poniżyć, ośmieszyć, upokorzyć. Zastraszyć. Ale nie mógł. Był
zamknięty w przysłowiowych „czterech ścianach” szpitala, z zakazem wyjścia poza
swoją prowizoryczną izolatkę.
28 listopada Liama odwiedzili ludzie
pułkownika i przenieśli go do – jak twierdzili – budynku sądu. On jednak
wiedział, że został przeniesiony kilka pięter wyżej, do innego pokoju, ale to
nadal był ten sam budynek, ten sam szpital. Wiedział to, bo budynki wokół się
nie zmieniły, tak samo jak ogrodzenie na dole budynku i ochroniarze, którzy
zmieniali warty co kilka godzin. Równo o dwunastej przychodzi pielęgniarka,
inna niż dotychczas na dole. Jest delikatniejsza, ale bardziej małomówna. Nie
pyta pacjenta o samopoczucie, ani nawet nie komentuje jego gojących się ran.
Pół godziny później kobieta opuszcza pokój i zostawia go na kilka godzin.
Dopiero o 17 przynosi mu skromny posiłek. Nie widuje jej rano. Zawsze kiedy się
budzi taca ze śniadaniem stoi na biurku. Czasami zdarzają się wyjątki.
To te dni, kiedy zamiast jego „nowej
opiekunki” pojawia się blondynka o butelkowo zielonych oczach, która zajmowała
się nim wcześniej. Liam z brakiem zaskoczenia zauważył, że się w ogóle nie
zmieniła. Ten sam brudnawy fartuch, włosy upięte w wysoki kucyk, szorstkie
ruchy przy zmianie opatrunków i uszczypliwe uwagi. W te dni budził się kilka
minut przed podaniem śniadania i był skazany na kilka komentarzy ze strony
pielęgniarki. Całkowicie ignorował jej słowa, czego zdawała się nie zauważać. Nikomu
z nich to nie przeszkadzało.
***
”Były dwie
możliwości:
albo stanąć na gruncie ich zasad,
albo
zawisnąć nad nimi.”
~ Stanisław
Jerzy Lec
Wpadł do gabinetu nie czekając na
zaproszenie i bez zwłoki usiadł na obitym skórą fotelu. Wystrój pokoju nie
zmienił się zbytnio od jego ostatniej wizyty. Ściany nie straciły swojego
brudno beżowego koloru, półki nadal uginały się pod niezliczonym ciężarem
książek, a okna nie odsłoniły się spod warstwy nieprzepuszczających światła
zasłon. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka podniósł wzrok znad
pokaźnej ilości papierów i najwyraźniej zapominając o poprzednim zajęciu
odchylił się w fotelu składając dłonie w koszyczek. Na jego twarz wpłynął ledwo
widoczny wyraz zaciekawienia, a usta wykrzywiły się w ciekawskim, ale skrytym
uśmieszku.
- Czego się dowiedziałeś? –
zapytała brodaty bez przywitania.
- W zasadzie nic istotnego –
zaczął Urgens. – Ale Mistrzu! Pańska teoria zawodzi! Do tego czasu mieli się
już przenieść! A oni wciąż tkwią gdzieś w Anglii, a nawet co do tego nie możemy
mieć pewności! Mogli zaprzepaścić Zegary w najciemniejszych zakamarkach
Zjednoczonego Królestwa, a sami zniknąć z naszego pola widzenia! Nie zdążymy
się obejrzeć, z zapadną się pod ziemię. Mistrzu, wiecie dobrze, nawet najlepiej
z nas wszystkich, że historia lubi się powtarzać!
- Uspokój się, Urgensie –
poprosił Gerbung wstając z miejsca. – Owszem pamiętam o tym, ale na przekór
ogólnym przekonaniom nie mogę tak diametralnie zmieniać bieg Czasu. Może mój
plan nie jest tak idealny, jak się wydawał na początku. Niektóre szczegóły
okazały się… niedoszlifowane – swoim zwyczajem zaczął krążyć po pokoju. – Ale nadal mamy Czas! A z
jego pomocą możemy wszystko. Osaczymy ich. Powoli. Tak, by wydawało im się, że
sami zapędzają się w naszą pułapkę. Duszą się w niej. A kiedy już będzie im się
wydawało, że giną z własnej ręki. Będziemy wybijać ich… - Mistrz podszedł do
ustawionej w rogu, na niskim stoliczku deski szachowej i pochyliwszy się zaczął
strącać czarne pionki. Figurki spadały na podłogę z głuchym stukiem, by
potoczyć się do stóp mocarnych półek. Dopiero po tym, jak na desce szachowej
został już tylko jeden pionek Gerbung zakończył: - Jeden po jednym – od razu po
tych słowach figurka króla zaliczyła zderzenie z posadzką. Nie potoczyła się
jednak, tylko uparcie trwała tuż obok buta Mistrza.
- Co nam przyjdzie z Czasu, jeśli
nie mamy pojęcia co z nim począć?! – zagorączkował się Urgens. Natychmiast
jednak przypomniał sobie o prośbie zachowania spokoju, wiec kontynuował innym
już tonem: - Nie wiemy: gdzie są, co robią, czy zawarli jakieś sojusze, czy
mają pomocników. Z całym szacunkiem, Mistrzu, ale pański plan nie działa w
najmniejszym stopniu!
Gerbung nie odezwał się słowem. Schylił
się, by podnieść figurkę. Chwilę później stał wyprostowany obracając czarny
pionek w dłoni. Urgens jednak nie zastanawiał się nad myślami jego Mistrza. Postanowił,
że nie wypada teraz go denerwować i cicho wycofał się z gabinetu.
- Może ty po prostu nie byłeś w
stanie pojąć wszystkich szczegółów mojego planu. Najważniejsze, to zrozumieć,
kto jest jakim pionkiem w tej grze, Nicolasie Perfend – powiedział. Było jednak
za późno. Urgens zdążył się już wymknąć z pomieszczenia. Nie usłyszał więc, jak
Mistrz Gerbung po raz pierwszy nazywa Strażnika pełnym, prawdziwym imieniem.
***
Obudziła się w środku nocy. Na
początku nie wiedziała gdzie się znajduje, ale szybko sobie przypomniała.
Gościnność Michaela, długie poszukiwanie odpowiedniego pomieszczenia i pokój na
końcu korytarza po prawej. Z dala od głównej ulicy i nieprzychylnych spojrzeń
przechodniów.
Nie krzyczała, nie tarzała się po
łóżku, nie była zlana potem i nie miała trudności ze złapaniem tchu. Nie
pamiętała nawet, czemu się obudziła. Chyba przez ten sen… ale to nie był
koszmar. A może jednak…?
Wstała, słysząc ciche skrzypienie łóżka
i po omacku doszła do lustra zawieszonego na przeciwległej ścianie. Uwolnione
od grubej warstwy rzucały upiorny blask na jej i tak bladą już twarz. Źrenice
niewątpliwie się rozszerzyły, ale oprócz tego nie zauważyła nic szczególnego.
Doszedłszy ponownie do łóżka usiadła na cienkim materacu i wpatrywała się w
ciemność przed sobą.
Pokój wystrojem tylko w małym stopniu
przypominał hol. Ściany, choć częściowo ukryte, w większości zostały uwolnione
od licznych dywanów, więc ukazywały swój szmaragdowy kolor. Zasłony grube i
niewątpliwie ciężkie, z licznymi zdobieniami nie przepuszczały światła, dopóki
nie odsunięto ich na bok. Szerokie drzwi z ciemnego drewna pewnie tkwiły w
zawiasach, skutecznie tłumiąc dźwięki z korytarza i sąsiednich pokoi. Powietrze
było nieco wilgotne i ciężkie, ale nie czuć było drażniącego nozdrza i po
pewnym czasie duszącego dymu z kadzidełek.
Przed Katherine stanęły sceny ze snu,
który jednoznacznie nie mogła nazwać koszmarem. Nie wydawał się jednak
szczególnie radosny, a ciemne kolory, niezmienna sceneria i przesiąknięty bólem
głos z zamierzonym efektem dodawały widzeniu nieco upiorności. Po krótkim
czasie zerwała się z posłania, by natychmiast zjawić się obok biurka. Szarpnęła
za szufladę mebla i wyjęła na jego blat zatemperowany ołówek i skrawek czystego
papieru, wyrwanego z jakiegoś nieistotnego notatnika. Na kartce szybkimi,
zwinnymi ruchami wypisywała wyrwane z kontekstu zdania.
Nad wyraz ckliwe, ale tak już jest.
Krótka chwila na przypomnienie.
Zagłębienie się w ocalałych resztkach snu.
Chciałem się pożegnać.
Kolejny zgrzyt ołówka po chropowatej powierzchni
papieru.
Mówili, że wybory są trudniejsze od czynów.
Grafit niebezpiecznie trzeszczy, podczas
szybkiego sunięcia po kartce.
zawsze będę Cię kochać.
Drewienko dołącza się do nieprzyjemnych
odgłosów łamania się.
3.1; 3.2; 2.3; 4.2; 12.2;
13.1; 1.2; 12.3; 3.2; 2.4; 2.3;
Trzask jest dziwnie blisko i już po
chwili ołówek rozłamuje się na dwie nierówne części.
- Żegnaj, tato – Faltey szepcze w
przestrzeń, doskonale świadoma, że nikt nie usłyszy, że nikt nie odpowie.
***
„Polityka została wymyślona
Po to, aby kłamstwo
Brzmiało jak prawda.”
~ George Orwell
Ciężkie buty stukały o wyłożoną
kafelkami podłogę. Odgłos ten odbijał się echem od ścian szpitala i niczym
zjawa ciągnął się za pułkownikiem w czasie jego wędrówki. Nerwowo przyciskał
guzik windy, która na złość dziś prawdopodobnie postanowiła zgarniać wszystkich
z pięter po drodze. Lekko zły ruszył na klatkę schodową i z trudem otworzył
niezwykle ciężkie, metalowe drzwi.
Na schodach towarzyszył mu odór
lekarstw, ścieków i jedzenia z kuchni oraz ogłuszający dźwięk pracujących
dźwigni windy. Nie przyśpieszył jednak kroku, tylko z dumnie podniesioną głową
i wyprostowanymi plecami pokonywał kolejne stopnie. Gdy wyszedł z klatki
schodowej trzy piętra wyżej odetchną z wyraźną ulgą. Swoje kroki skierował tym
razem do jedynej w tym skrzydle budynku izolatki, położonej na odległym
korytarzu. Z kamienną twarzą minął recepcję, pokoje chorych z czuwającymi przy
ich boku bliskimi i śpiących na drewnianych, niewątpliwie niewygodnych ławkach
rodziców z dziećmi na kolanach.
Głos, który pozwolił mu wejść do
pomieszczenia nie brzmiał szczególnie zdrowo, przykryła go lekka chrypka i
poirytowany ton.
- Dzień dobry – przywitał się na
wejściu. Liam siedział na łóżku oparty plecami o chłodną ścianę. Kiedy rozpoznał
głos pułkownika na jego twarz wpłynął wyraz niemego zdziwienia. Później, jakby
coś sobie uświadomił, i na powrót przybrał obojętna maskę, do której teraz
dołączyły przebłyski znużenia oraz standardowej mieszanki kpiny i pogardy.
- Witam – odpowiedział pacjent z
przekąsem. – Co pana sprowadza w moje skromne progi? – zapytał spoglądając na
szare niebo ukryte za szybą.
- Trochę tu duszno – pułkownik niezbyt
zgrabnie uciekł od odpowiedzi. – Może otworzyłbym…
- Nie trzeba – zapewnił Liam
przerywając Davisowi w wypowiedzi. – Ja się już przyzwyczaiłem, a pan wytrzyma.
Nie przybył pan przecież na długo.
- Owszem – pułkownik powolnie
zbliżył się do pacjenta i usiadł na krześle wysuniętym spod biurka. – Mam nadzieję,
że rozważyłeś wszystkie za i przeciw, podpisałeś…
- Rozważyłem – ponownie przerwał
Liam. – Papiery leżą na stole.
Pułkownik kiwną głową i bez słowa wziął
plik kartek. Mruknął jakieś banalne słowa pożegnania, ale nie doczekawszy się
odpowiedzi opuścił izolatkę. Wszystko szło po jego myśli.
Teraz nawet winda podjechała szybko. Nieliczne
osoby znajdujące się w niej miały okazję zobaczyć pełen tryumfu uśmiech. Jednak
i on szybko zniknął, kiedy pułkownik zaczął z ciekawości przeglądać warunki
umowy, których sam nie znał. Kartki szeleściły w jego dłoniach, gdy spostrzegł
ich idealnie nienaruszony stan. I wykropkowane miejsce w prawym dolnym rogu
stron. I brak podpisu na każdej z nich.
Po pierwsze; gdzie ten cudowny biały szablon? :O
OdpowiedzUsuńPo drugie: dłuuuuuugi rozdział <3
Jak zwykle idealnie :) Intryguje mnie ciąg tych cyferek, które pojawiają się coraz częściej.
Cieszę się też, że Liam nie dał się wciągnąć w ten cały głupi plan i nie podpisał tych papierów.
Życzę Ci udanych wakacji :*
Pozdrawiam,
DiaMent.
Ten "cudowny biały szablon" mnie wkurzał, bo był za biały...
UsuńPo za tym na komórce wyglądał o wiele gorzej, a tych ptaków w tle prawie nie było widać :(
Pionki szachowe nawiązują do rozdziału powyżej i wydaje mi się, że pasują do ogólnego wystroju blogu :)