piątek, 28 czerwca 2013

12. "Po to, aby kłamstwo brzmiało jak prawda."

 Sądzili, że są niepokonani.
Oni – co nie mają zasad
I granic pozbawieni są.
Mówili o nich – zakłamani.
A jednak znali prawdy ton.
~ U. H. v. S.

     - Ładnie tu – stwierdziła z rozmarzeniem. Michael nie odezwał się słowem, tylko przytaknął ruchem głowy. – Często tu przychodzisz?
- Czasem. Kiedyś prawie codziennie, ostatnio nie mam czasu – wyjaśnił, nie odrywając wzroku od sunących leniwie po drodze samochodów.
- Lubisz tu siedzieć, prawda?
- Kto by nie lubił – sprostował z bladym uśmiechem. – Na pewno też masz jakieś ulubione miejsce w domu.
- Chciałabym – Katherine uparcie wpatrywała się w rosnące pod jednym z budynków róże, które z tej odległości zlewały się w dużą, bordową plamę. – Dawno nie byłam w domu. Chyba musimy już wracać, co? – zapytała nagle i bez jego pomocy zeszła kilka metrów w dół, na wysokość okna. – Idziesz? – rzuciła jeszcze, nim zniknęła w środku budynku.

***

         Od kilku godzin wpatrywał się w plik kartek, wertując je raz po raz we wszystkie strony. Dokładnie przeczytał wszystko i warunki wydawały się dziecinne, prawie podane na tacy. Jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś nie pasuje. To było… proste. Żadnej podpuchy, haczyka. Nic…? Jakie to do nich niepodobne – pomyślał z cichym westchnieniem, by po chwili przewrócić plik na pierwszą stronę i z rezygnacją ponownie wczytać się w tekst. Zdania powtarzał w myślach wielokrotnie. Górnolotne zwroty, zawiłe epitety. Trudny do zrozumienia język urzędowy, którym Strażnicy posługiwali się z należytą wprawą. W prawym dolnym rogu każdej kartki wykropkowane miejsce na podpis.
      W przypływie złości i znudzenia gwałtownie rzucił plik na podłogę i podszedł do zamkniętego okna. Spojrzał na niesione wiatrem wątłe liście w kolorze niezdrowej zieleni. Ludzie przemierzający ulice w pośpiechu w obawie przed zostaniem sprawdzonym przez Strażników, większość z przechodniów w ubraniu cywilnym. Gdzieniegdzie Strażnicy odziani w obowiązkowy ubiór w różnym kolorze zależnie od stopnia. Prawie wszystkie mundury były ciemnoszare z żółtymi odznaczeniami – Strażnicy VII stopnia. Pojawiali się również nieco wyżej postawieni pracownicy, w granatowych lub czarnych strojach. Brązowych mundurów pułkowników zabrakło. Uważano ich za zbyt zapracowanych, by mieć czas na patrolowanie ulic Irrytu. Kilka przecznic od szpitala Strażnik dopadł mężczyznę w podeszłym wieku, który nie zdążył uciec od jego wzroku. Starca zaciągnięto za budynek, jednak Liam mógł dokładnie zobaczyć jak zawartość torby mężczyzny roztrzaskuje się o twardy beton ulicy, a na cienkim materiale powstają dziury. Usta Strażnika poruszają się szybko, ale Liam nie może odgadnąć wypowiedzianych przez niego słów. Po kilku minutach Strażnik odchodzi, a wzrok starca zatrzymuje się na budynku za którym zniknął granatowy mundur.
       Patrząc na zlęknionego staruszka, który na drżących za strachu nogach schyla się po rozłożone na ziemi przedmioty Liam nabrał nagłe ochoty na odnalezienie Strażnika i odpłacenie mu „pięknym za niedobre”, poniżyć, ośmieszyć, upokorzyć. Zastraszyć. Ale nie mógł. Był zamknięty w przysłowiowych „czterech ścianach” szpitala, z zakazem wyjścia poza swoją prowizoryczną izolatkę.
     28 listopada Liama odwiedzili ludzie pułkownika i przenieśli go do – jak twierdzili – budynku sądu. On jednak wiedział, że został przeniesiony kilka pięter wyżej, do innego pokoju, ale to nadal był ten sam budynek, ten sam szpital. Wiedział to, bo budynki wokół się nie zmieniły, tak samo jak ogrodzenie na dole budynku i ochroniarze, którzy zmieniali warty co kilka godzin. Równo o dwunastej przychodzi pielęgniarka, inna niż dotychczas na dole. Jest delikatniejsza, ale bardziej małomówna. Nie pyta pacjenta o samopoczucie, ani nawet nie komentuje jego gojących się ran. Pół godziny później kobieta opuszcza pokój i zostawia go na kilka godzin. Dopiero o 17 przynosi mu skromny posiłek. Nie widuje jej rano. Zawsze kiedy się budzi taca ze śniadaniem stoi na biurku. Czasami zdarzają się wyjątki.
     To te dni, kiedy zamiast jego „nowej opiekunki” pojawia się blondynka o butelkowo zielonych oczach, która zajmowała się nim wcześniej. Liam z brakiem zaskoczenia zauważył, że się w ogóle nie zmieniła. Ten sam brudnawy fartuch, włosy upięte w wysoki kucyk, szorstkie ruchy przy zmianie opatrunków i uszczypliwe uwagi. W te dni budził się kilka minut przed podaniem śniadania i był skazany na kilka komentarzy ze strony pielęgniarki. Całkowicie ignorował jej słowa, czego zdawała się nie zauważać. Nikomu z nich to nie przeszkadzało.

***

”Były dwie możliwości:
 albo stanąć na gruncie ich zasad,
albo zawisnąć nad nimi.”
~ Stanisław Jerzy Lec

      Wpadł do gabinetu nie czekając na zaproszenie i bez zwłoki usiadł na obitym skórą fotelu. Wystrój pokoju nie zmienił się zbytnio od jego ostatniej wizyty. Ściany nie straciły swojego brudno beżowego koloru, półki nadal uginały się pod niezliczonym ciężarem książek, a okna nie odsłoniły się spod warstwy nieprzepuszczających światła zasłon. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka podniósł wzrok znad pokaźnej ilości papierów i najwyraźniej zapominając o poprzednim zajęciu odchylił się w fotelu składając dłonie w koszyczek. Na jego twarz wpłynął ledwo widoczny wyraz zaciekawienia, a usta wykrzywiły się w ciekawskim, ale skrytym uśmieszku.
- Czego się dowiedziałeś? – zapytała brodaty bez przywitania.
- W zasadzie nic istotnego – zaczął Urgens. – Ale Mistrzu! Pańska teoria zawodzi! Do tego czasu mieli się już przenieść! A oni wciąż tkwią gdzieś w Anglii, a nawet co do tego nie możemy mieć pewności! Mogli zaprzepaścić Zegary w najciemniejszych zakamarkach Zjednoczonego Królestwa, a sami zniknąć z naszego pola widzenia! Nie zdążymy się obejrzeć, z zapadną się pod ziemię. Mistrzu, wiecie dobrze, nawet najlepiej z nas wszystkich, że historia lubi się powtarzać!
- Uspokój się, Urgensie – poprosił Gerbung wstając z miejsca. – Owszem pamiętam o tym, ale na przekór ogólnym przekonaniom nie mogę tak diametralnie zmieniać bieg Czasu. Może mój plan nie jest tak idealny, jak się wydawał na początku. Niektóre szczegóły okazały się… niedoszlifowane – swoim zwyczajem zaczął  krążyć po pokoju. – Ale nadal mamy Czas! A z jego pomocą możemy wszystko. Osaczymy ich. Powoli. Tak, by wydawało im się, że sami zapędzają się w naszą pułapkę. Duszą się w niej. A kiedy już będzie im się wydawało, że giną z własnej ręki. Będziemy wybijać ich… - Mistrz podszedł do ustawionej w rogu, na niskim stoliczku deski szachowej i pochyliwszy się zaczął strącać czarne pionki. Figurki spadały na podłogę z głuchym stukiem, by potoczyć się do stóp mocarnych półek. Dopiero po tym, jak na desce szachowej został już tylko jeden pionek Gerbung zakończył: - Jeden po jednym – od razu po tych słowach figurka króla zaliczyła zderzenie z posadzką. Nie potoczyła się jednak, tylko uparcie trwała tuż obok buta Mistrza.
- Co nam przyjdzie z Czasu, jeśli nie mamy pojęcia co z nim począć?! – zagorączkował się Urgens. Natychmiast jednak przypomniał sobie o prośbie zachowania spokoju, wiec kontynuował innym już tonem: - Nie wiemy: gdzie są, co robią, czy zawarli jakieś sojusze, czy mają pomocników. Z całym szacunkiem, Mistrzu, ale pański plan nie działa w najmniejszym stopniu!
      Gerbung nie odezwał się słowem. Schylił się, by podnieść figurkę. Chwilę później stał wyprostowany obracając czarny pionek w dłoni. Urgens jednak nie zastanawiał się nad myślami jego Mistrza. Postanowił, że nie wypada teraz go denerwować i cicho wycofał się z gabinetu.
- Może ty po prostu nie byłeś w stanie pojąć wszystkich szczegółów mojego planu. Najważniejsze, to zrozumieć, kto jest jakim pionkiem w tej grze, Nicolasie Perfend – powiedział. Było jednak za późno. Urgens zdążył się już wymknąć z pomieszczenia. Nie usłyszał więc, jak Mistrz Gerbung po raz pierwszy nazywa Strażnika pełnym, prawdziwym imieniem.

***

            Obudziła się w środku nocy. Na początku nie wiedziała gdzie się znajduje, ale szybko sobie przypomniała. Gościnność Michaela, długie poszukiwanie odpowiedniego pomieszczenia i pokój na końcu korytarza po prawej. Z dala od głównej ulicy i nieprzychylnych spojrzeń przechodniów.
          Nie krzyczała, nie tarzała się po łóżku, nie była zlana potem i nie miała trudności ze złapaniem tchu. Nie pamiętała nawet, czemu się obudziła. Chyba przez ten sen… ale to nie był koszmar. A może jednak…?
        Wstała, słysząc ciche skrzypienie łóżka i po omacku doszła do lustra zawieszonego na przeciwległej ścianie. Uwolnione od grubej warstwy rzucały upiorny blask na jej i tak bladą już twarz. Źrenice niewątpliwie się rozszerzyły, ale oprócz tego nie zauważyła nic szczególnego. Doszedłszy ponownie do łóżka usiadła na cienkim materacu i wpatrywała się w ciemność przed sobą.
      Pokój wystrojem tylko w małym stopniu przypominał hol. Ściany, choć częściowo ukryte, w większości zostały uwolnione od licznych dywanów, więc ukazywały swój szmaragdowy kolor. Zasłony grube i niewątpliwie ciężkie, z licznymi zdobieniami nie przepuszczały światła, dopóki nie odsunięto ich na bok. Szerokie drzwi z ciemnego drewna pewnie tkwiły w zawiasach, skutecznie tłumiąc dźwięki z korytarza i sąsiednich pokoi. Powietrze było nieco wilgotne i ciężkie, ale nie czuć było drażniącego nozdrza i po pewnym czasie duszącego dymu z kadzidełek.
       Przed Katherine stanęły sceny ze snu, który jednoznacznie nie mogła nazwać koszmarem. Nie wydawał się jednak szczególnie radosny, a ciemne kolory, niezmienna sceneria i przesiąknięty bólem głos z zamierzonym efektem dodawały widzeniu nieco upiorności. Po krótkim czasie zerwała się z posłania, by natychmiast zjawić się obok biurka. Szarpnęła za szufladę mebla i wyjęła na jego blat zatemperowany ołówek i skrawek czystego papieru, wyrwanego z jakiegoś nieistotnego notatnika. Na kartce szybkimi, zwinnymi ruchami wypisywała wyrwane z kontekstu zdania.
Nad wyraz ckliwe,  ale tak już jest.
       Krótka chwila na przypomnienie. Zagłębienie się w ocalałych resztkach snu.
Chciałem się pożegnać.
        Kolejny zgrzyt ołówka po chropowatej powierzchni papieru.
Mówili, że wybory są trudniejsze od czynów.
       Grafit niebezpiecznie trzeszczy, podczas szybkiego sunięcia po kartce.
zawsze będę Cię kochać.
       Drewienko dołącza się do nieprzyjemnych odgłosów łamania się.
3.1; 3.2; 2.3; 4.2; 12.2; 13.1; 1.2; 12.3; 3.2; 2.4; 2.3;
      Trzask jest dziwnie blisko i już po chwili ołówek rozłamuje się na dwie nierówne części.
- Żegnaj, tato – Faltey szepcze w przestrzeń, doskonale świadoma, że nikt nie usłyszy, że nikt nie odpowie.
***
„Polityka została wymyślona
Po to, aby kłamstwo
Brzmiało jak prawda.”
~ George Orwell

           Ciężkie buty stukały o wyłożoną kafelkami podłogę. Odgłos ten odbijał się echem od ścian szpitala i niczym zjawa ciągnął się za pułkownikiem w czasie jego wędrówki. Nerwowo przyciskał guzik windy, która na złość dziś prawdopodobnie postanowiła zgarniać wszystkich z pięter po drodze. Lekko zły ruszył na klatkę schodową i z trudem otworzył niezwykle ciężkie, metalowe drzwi.
       Na schodach towarzyszył mu odór lekarstw, ścieków i jedzenia z kuchni oraz ogłuszający dźwięk pracujących dźwigni windy. Nie przyśpieszył jednak kroku, tylko z dumnie podniesioną głową i wyprostowanymi plecami pokonywał kolejne stopnie. Gdy wyszedł z klatki schodowej trzy piętra wyżej odetchną z wyraźną ulgą. Swoje kroki skierował tym razem do jedynej w tym skrzydle budynku izolatki, położonej na odległym korytarzu. Z kamienną twarzą minął recepcję, pokoje chorych z czuwającymi przy ich boku bliskimi i śpiących na drewnianych, niewątpliwie niewygodnych ławkach rodziców z dziećmi na kolanach.
      Głos, który pozwolił mu wejść do pomieszczenia nie brzmiał szczególnie zdrowo, przykryła go lekka chrypka i poirytowany ton.
- Dzień dobry – przywitał się na wejściu. Liam siedział na łóżku oparty plecami o chłodną ścianę. Kiedy rozpoznał głos pułkownika na jego twarz wpłynął wyraz niemego zdziwienia. Później, jakby coś sobie uświadomił, i na powrót przybrał obojętna maskę, do której teraz dołączyły przebłyski znużenia oraz standardowej mieszanki kpiny i pogardy.
- Witam – odpowiedział pacjent z przekąsem. – Co pana sprowadza w moje skromne progi? – zapytał spoglądając na szare niebo ukryte za szybą.
- Trochę tu duszno – pułkownik niezbyt zgrabnie uciekł od odpowiedzi. – Może otworzyłbym…
- Nie trzeba – zapewnił Liam przerywając Davisowi w wypowiedzi. – Ja się już przyzwyczaiłem, a pan wytrzyma. Nie przybył pan przecież na długo.
- Owszem – pułkownik powolnie zbliżył się do pacjenta i usiadł na krześle wysuniętym spod biurka. – Mam nadzieję, że rozważyłeś wszystkie za i przeciw, podpisałeś…
- Rozważyłem – ponownie przerwał Liam. – Papiery leżą na stole.
        Pułkownik kiwną głową i bez słowa wziął plik kartek. Mruknął jakieś banalne słowa pożegnania, ale nie doczekawszy się odpowiedzi opuścił izolatkę. Wszystko szło po jego myśli.

      Teraz nawet winda podjechała szybko. Nieliczne osoby znajdujące się w niej miały okazję zobaczyć pełen tryumfu uśmiech. Jednak i on szybko zniknął, kiedy pułkownik zaczął z ciekawości przeglądać warunki umowy, których sam nie znał. Kartki szeleściły w jego dłoniach, gdy spostrzegł ich idealnie nienaruszony stan. I wykropkowane miejsce w prawym dolnym rogu stron. I brak podpisu na każdej z nich.

............................................................................................................................................................. Rozdział wcześniej, niż miał być, ale był napisany od kilku dni, więc go wstawiam :) Dedykacje dla Lestrange - "bo mam nie zapominać w wakacje o pisaniu". Elfie, obiecuję, że nie zapomnę i pisać będę regularnie :*   Gorzej ze wstawianiem... pierwsze dwa tygodnie lipca PRAWDOPODOBNIE będę miała internet, więc możliwe, że pojawią się jeden, bądź dwa rozdziały. Do 19 sierpnia dostęp do netu będę miała baardzo sporadyczny, więc nie gwarantuję pojawienia się notek :(  Chciałabym jeszcze (nie) bardzo serdecznie podziękować DiaMentowi za nominację za Liesber Award, ale nie mam chęci co do pisania odpowiedzi, nominowania blogów i zadawanie pytań :( może później jak będę miała czas i nabiorę ochoty, choć pewnie i tak nikt tego nie przeczyta :P   Kończę swoje i tak już długie kazanie, i życzę wszystkim CUDOWNYCH WAKACJI!!!!

2 komentarze:

  1. Po pierwsze; gdzie ten cudowny biały szablon? :O
    Po drugie: dłuuuuuugi rozdział <3

    Jak zwykle idealnie :) Intryguje mnie ciąg tych cyferek, które pojawiają się coraz częściej.
    Cieszę się też, że Liam nie dał się wciągnąć w ten cały głupi plan i nie podpisał tych papierów.

    Życzę Ci udanych wakacji :*
    Pozdrawiam,
    DiaMent.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten "cudowny biały szablon" mnie wkurzał, bo był za biały...
      Po za tym na komórce wyglądał o wiele gorzej, a tych ptaków w tle prawie nie było widać :(
      Pionki szachowe nawiązują do rozdziału powyżej i wydaje mi się, że pasują do ogólnego wystroju blogu :)

      Usuń