Pośród
głuchych i ślepców,
Głupota jest
tylko kolejną ułomnością ludzką.
~ U. H. v.
S.
Letni, przyjemny wiatr wesoło bawił się
włosami przechodniów, szarpiąc je we wszystkie strony. Dokuczliwy skwar szybko
opanował nawet najciemniejsze uliczki Londynu. Kolor nieba wpadał w niezwykle
przyjemny odcień indygo, a żadna chmura nie miała odwagi przysłonić żarzącego się
radośnie słońca.
Szli dość żwawym krokiem, nie zważając na
potrącanych czasami przechodniów. Katherine stale miała wątpliwości co do tego
pomysłu, ale Chris uparcie twierdził, że się powiedzie.
- Już niedaleko – szepnął jej do
ucha i złapał za rękę. Skręcając do niewielkiego parku oboje poczuli ulgę. Tam wiatr
był o wiele chłodniejszy, a woda z fontanny kusiła swym blaskiem. Dervendu nie
pozwolił jej się zatrzymać, by popodziwiać szeleszczące leniwie liście drzew,
tylko stanowczym ruchem pociągną ją dalej, ku wyjściu z parku.
Kilka minut później znaleźli się w dość
przestronnym holu. Liczne plakaty i dywany porozwieszane na ścianach skutecznie
ukrywały ich prawdziwy kolor. Z łatwością dawało się wyczuć dym z kadzidełek,
choć żadnego w pobliżu nie dostrzegli. Powietrze było nieprzyjemnie ciężkie i
sprawiało wrażenie sztucznego. Chris uśmiechnął się pocieszająco do Kathy,
jednocześnie próbując dodać sobie samemu odwagi.
Na spotkanie wyszedł im wysoki mężczyzna
z ciemnymi włosami i równie czarnymi oczami. Poprawił niewidoczne fałdy na staromodnym
fraku i gestem dłoni zaprosił ich do następnego pokoju.
- Przepraszam za ten wystrój holu
– odezwał się. – Ma odstraszać nieproszonych gości. Proszę, proszę siadajcie –
wskazał dwa rzeźbione w drewnie krzesła. Pomieszczenie w jakim się znaleźli
niczym nie przypominało przedpokoju. Błyszcząca posadzka z ciemnych paneli,
ciężkie zasłony na dużych, witrażowych oknach i nieliczne meble.
- Przepraszamy za spóźnienie –
powiedziała ze skruchą w głosie Katherine.
- Nie szkodzi. Na interesujących
gości zawsze warto czekać! Jestem Michael de Berten, miło mi poznać.
- Christopher Dervendu, a to
Katherine Faltey – przedstawił ich Chris ściskając wyciągniętą dłoń Michaela. –
Domyślam się, że wiesz co nas do ciebie sprowadza?
- W rzeczy samej! – wykrzykną entuzjastycznie
mężczyzna. – Dawno nie miałem takiej rozrywki. Zmieniać bieg czasu, przeciwstawiać
się siłom natury, bawić się ludzki losem! Moja specjalność...
- Przepraszam, ale nie bardzo
rozumiem – powiedziała Katherine. – Jak czarnoksiężnik ma nam pomóc w
uratowaniu twojego brata?
- Nie, panienko… - zaprzeczył
żywo de Berten nie dając dojść do słowa Chrisowi. – Ja nie jestem czarnoksiężnikiem!
Magia istnieje tylko jeśli się w nią wierzy. Ja sprawiam, że ludzie wierzą! Są
naiwni i przewidywalni. Uwierzą jeśli zobaczą. Nie biorą pod uwagę, że trzeba
uwierzyć, by widzieć! Sprawiam, że wierzą i widzą. Sprawiam, że przestają być
wiarołomni i zaczynają ślepnąć. Potrafię stworzyć coś, czego nie może być. Mogę
podważyć zasady istnienia. Mogę stworzyć iluzję! Bardzo prawdopodobną iluzję…
***
„Nie sztuka
powiedzieć „jestem”.
Trzeba
jeszcze być.”
~ Stanisław
Jerzy Lec
Sterylnie
czyste kafelki na podłodze i ścianach; perfekcyjnie biały sufit; oślepiająco
żółte lampy; wzdłuż korytarzy liczne drzwi z plakietkami ukazującymi imię i
nazwisko lekarza; wszędzie przerażająco białe fartuchy – ogólne wyobrażenie
szpitala.
Ale tutaj…? W powietrzu nie unosił się
charakterystyczny zapach lekarstw, lekarze nie uśmiechali się dobrotliwie do
chorych i odwiedzających. Bezuczuciowe twarze i oczy pozbawione wyrazu – tym
był szpital w Irrycie, kilkupiętrowym ośrodku ukrytym pod stopami
Edynburczyków. Bezbłędna organizacja, największy budynek Irrytu, w którym mieścił się Szpital św.
Vincenta.
Słońce
pojawiło się już na horyzoncie, zwiastując kolejny dzień udręki. Walki z bólem
i sobą samym. Jak każdego dnia do jego
izolatki weszła wyszkolona lekarka w lekko brudnym fartuchu i niedbale
związanymi włosami.
- Jak się pan dzisiaj czuje? –
zaczęła recytować dobrze mu już znane, wyuczone na pamięć formułki.
- Tak samo jak czułem się wczoraj…
- jej karcące, butelkowo zielone spojrzenie spoczęło na jego matowej twarzy. –
I będę czuł się jutro.
- Zmienię opatrunki, dobrze? –
zapytała sztucznym głosem. Liam w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Jemu nie
stwarzało różnicy, czy wykrwawi się dziś, czy może juto...
Kobieta z niesmakiem wypisanym na twarzy i
widocznym w gestach powolnie zdjęła bandaże i odsłoniła zadrapania pod grubą
warstwą gazy.
- Paskudnie to wygląda –
skomentowała, smarując ranę na obojczyku nieprzyjemnie pachnącą masą. Kolejne wzruszenie
ramion pacjenta. Na zmianę wszystkich opatrunków i wyśpiewanie formalności do
końca upłynęło lekarce ponad pół godziny. Nie fatygowała się zbytnio do
poprawienia Liamowi samopoczucia lekką pogawędką, ale on również nie wydawał
się być do tego chętny. – Po południu będzie miał pan gościa – poinformowała go,
nim zniknęła z jego oczu na resztę dnia.
Punktualnie o 14:30 w drzwiach szpitala
pojawił się pułkownik Davis. W oficjalnym, brązowym mundurze Strażników, z odznaczeniami
na piersi i dumnie uniesioną głową. Liam zaśmiał się w duchu, gdy wyobraził
sobie na jego twarzy liczne piegi, które upodobniałyby go do zadzierającej nos
pięciolatki z dwoma warkoczykami.
- Witam – powiedział oficjalnie
pułkownik.
- Cześć, Davis! – zawołał Liam z
udawanym entuzjazmem i kpiną w głosie. Gdyby mógł, zacząłby się śmiać z wyrazu
twarzy pułkownika, ale obawiał się konsekwencji. Tym specyficznym przywitaniem
i tak już sobie zaszkodził. Davis spiął się nieco. Widać nie takiego powitanie
oczekiwał... chciał ujrzeć całkowity wrak człowieka, który jest zdany
całkowicie na ich łaskę. A przed nim leży całkiem zdrowy na umyśle, ale chory
na ciele człowiek z zdradzieckim błyskiem w oku. Pułkownik szybko otrząsnął się
z zadumy i szoku. Już po chwili wziął do ręki średniej wielkości kartkę i
przebiegł po niej wzrokiem.
- Dnia 28 listopada o godzinie
15, czyli za dwa tygodnie Mistrz oczekuje cię w Sądzie Irrytu – zaczął
pułkownik chorobliwie oficjalnym tonem. Jego wzrok nieprzerywanie błądził po
izolatce. Aparatura, kroplówki, apteczka, liczne bandaże, gips. Nie spojrzał
jednak Liamowi w oczy. Jakby bał się ich wyrazu, jakby wiedział co w nich
zobaczy. A mógł zobaczyć dużo. Kpinę, pogardę, niechęć; wszystkie zduszone w
chorym ciele pacjenta emocje. Davis kontynuował swój monolog zawiesiwszy
spojrzenie na niewysokiej półce z lekarstwami: - Liczymy… mamy nadzieję, że
stawisz się na czas. Oczywiście będziesz zeznawał przeciwko bratu, w zamian za
dostarczoną ci opiekę…
Dalsze wywody pułkownika przerwał śmiech
Liama. Nie był to jednak szczery wybuch radości. Przypominał bardziej śmiech
człowieka opętanego. Davis obserwował pacjenta w całkowitym osłupieniu.
- Chcecie mnie przekupić –
warknął tonem, który odbiegał od miłego i przyjacielskiego. Pułkownik nie do
końca rozumiejąc co zaszło przed chwilą wciąż patrzył na Liama. Kiedy słyszał
jego śmiech po plecach przebiegał mu chłodny dreszcz.
- Nie… nie, skądże – odpowiedział
po długiej chwili milczenia. Był gotów zrobić wszystko, tylko nie być zmuszonym
do ponownego słuchania tego śmiechu.
- Właśnie widzę – mruknął Liam.
- Wracając do powodu mojego
przybycia… muszę mieć pewność, że się zjawisz.
- Obiecuję – powiedział pacjent,
gestykulując żywo jedną, niezagipsowaną ręką.
- Jesteś pewny… Mistrz lubi
trzymać ludzi za słowo – w głosie pułkownika bez problemu dawało się wyczuć
powątpiewanie.
- Obiecuję – zapewnił Dervendu.
- Cudownie! – pułkownik klasnął w
dłonie niczym uradowane dziecko, rehabilitując się natychmiast przybraniem na
swoją facjatę sztuczny uśmiech samozadowolenia. – Ktoś z moich ludzi przybędzie
z samego rana 28 listopada.
I wyszedł. Skąd mógł wiedzieć, że może już
nigdy nie zobaczy Liama Antoniego Dervendu, że dla niego słowa były równie
nieistotne jak dla Strażników? Skąd mógł wiedzieć, że Liam obiecując skrzyżował
palce za placami? Niby czysto dziecinny gest, ale Dervendu uważał, że czyny dzieci zawsze były najgłupsze. A co za tym idzie, najciekawsze. A Liam… nienawidził się nudzić.
Nie dziękuję, żeby nie zapeszać. Powinnam aktualnie zagłębiać się w jakże ciekawych odmianach przymiotników i rzeczowników, a tymczasem siedzę i czytam świetnego bloga :D
OdpowiedzUsuńNie będę się zbytnio rozpisywać, bo czas mnie goni...
Rozdział jakby trochę krótki, albo to ja go pochłonęłam w tak szybkim tempie? Nie mam pojęcia.:P Może wiele się nie działo, ale strasznie zaciekawiła mnie postać Michaela do Berten'a - po co do niego poszli?
Czekam na kolejny Twój rozdział <3
Mam nadzieję, że znajdziemy trochę czasu na nasze rozmowy ;)
Twoja DiaMent.
Co ty gadasz, kiepski? Ja właśnie w tym rozdziale dostrzegłam duży postęp. Zaczęłaś bawić się słowem, sprawiając, że czytanie stało się jeszcze przyjemniejsze, niż było na początku! Na każdym kroku czekają niespodzianki. Polubiłam tego "nie-czarnoksiężnika" :) Jego wywody od razu nasunęły mi na myśl program na National Geographic "Pułapki umysłu". Masz rację, ludzie widzą to, co chcą widzieć. I nie mogę się doczekać, by sprawdzić, co takiego knują Chris i Kath...
OdpowiedzUsuńA wracając do Liama... Było go dużo w tym rozdziale. I coraz bardziej go lubię. Wręcz ubóstwiam czytać jego potyczki słowne z Daviesem. Pan pułkownik jest dla niego celem, tarczą do rzucania rzutkami - czy swoją ciętą ripostą trafi w jego oko czy nos? :) Liam jawi mi się teraz jako inteligentny i nie do złamania :)
Pozdrawiam,
pakuti