niedziela, 16 czerwca 2013

10. "Zmieniać bieg czasu, przeciwstawić się siłom natury, bawić się ludzkim losem! Moje specjalność..."

Pośród głuchych i ślepców,
Głupota jest tylko kolejną ułomnością ludzką.
~ U. H. v. S.

        Letni, przyjemny wiatr wesoło bawił się włosami przechodniów, szarpiąc je we wszystkie strony. Dokuczliwy skwar szybko opanował nawet najciemniejsze uliczki Londynu. Kolor nieba wpadał w niezwykle przyjemny odcień indygo, a żadna chmura nie miała odwagi przysłonić żarzącego się radośnie słońca.
      Szli dość żwawym krokiem, nie zważając na potrącanych czasami przechodniów. Katherine stale miała wątpliwości co do tego pomysłu, ale Chris uparcie twierdził, że się powiedzie.
- Już niedaleko – szepnął jej do ucha i złapał za rękę. Skręcając do niewielkiego parku oboje poczuli ulgę. Tam wiatr był o wiele chłodniejszy, a woda z fontanny kusiła swym blaskiem. Dervendu nie pozwolił jej się zatrzymać, by popodziwiać szeleszczące leniwie liście drzew, tylko stanowczym ruchem pociągną ją dalej, ku wyjściu z parku.
     Kilka minut później znaleźli się w dość przestronnym holu. Liczne plakaty i dywany porozwieszane na ścianach skutecznie ukrywały ich prawdziwy kolor. Z łatwością dawało się wyczuć dym z kadzidełek, choć żadnego w pobliżu nie dostrzegli. Powietrze było nieprzyjemnie ciężkie i sprawiało wrażenie sztucznego. Chris uśmiechnął się pocieszająco do Kathy, jednocześnie próbując dodać sobie samemu odwagi.
      Na spotkanie wyszedł im wysoki mężczyzna z ciemnymi włosami i równie czarnymi oczami. Poprawił niewidoczne fałdy na staromodnym fraku i gestem dłoni zaprosił ich do następnego pokoju.
- Przepraszam za ten wystrój holu – odezwał się. – Ma odstraszać nieproszonych gości. Proszę, proszę siadajcie – wskazał dwa rzeźbione w drewnie krzesła. Pomieszczenie w jakim się znaleźli niczym nie przypominało przedpokoju. Błyszcząca posadzka z ciemnych paneli, ciężkie zasłony na dużych, witrażowych oknach i nieliczne meble.
- Przepraszamy za spóźnienie – powiedziała ze skruchą w głosie Katherine.
- Nie szkodzi. Na interesujących gości zawsze warto czekać! Jestem Michael de Berten, miło mi poznać.
- Christopher Dervendu, a to Katherine Faltey – przedstawił ich Chris ściskając wyciągniętą dłoń Michaela. – Domyślam się, że wiesz co nas do ciebie sprowadza?
- W rzeczy samej! – wykrzykną entuzjastycznie mężczyzna. – Dawno nie miałem takiej rozrywki. Zmieniać bieg czasu, przeciwstawiać się siłom natury, bawić się ludzki losem! Moja specjalność...
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem – powiedziała Katherine. – Jak czarnoksiężnik ma nam pomóc w uratowaniu twojego brata?
- Nie, panienko… - zaprzeczył żywo de Berten nie dając dojść do słowa Chrisowi. – Ja nie jestem czarnoksiężnikiem! Magia istnieje tylko jeśli się w nią wierzy. Ja sprawiam, że ludzie wierzą! Są naiwni i przewidywalni. Uwierzą jeśli zobaczą. Nie biorą pod uwagę, że trzeba uwierzyć, by widzieć! Sprawiam, że wierzą i widzą. Sprawiam, że przestają być wiarołomni i zaczynają ślepnąć. Potrafię stworzyć coś, czego nie może być. Mogę podważyć zasady istnienia. Mogę stworzyć iluzję! Bardzo prawdopodobną iluzję…

***

„Nie sztuka powiedzieć „jestem”.
Trzeba jeszcze być.”
~ Stanisław Jerzy Lec

           Sterylnie czyste kafelki na podłodze i ścianach; perfekcyjnie biały sufit; oślepiająco żółte lampy; wzdłuż korytarzy liczne drzwi z plakietkami ukazującymi imię i nazwisko lekarza; wszędzie przerażająco białe fartuchy – ogólne wyobrażenie szpitala.
    Ale tutaj…? W powietrzu nie unosił się charakterystyczny zapach lekarstw, lekarze nie uśmiechali się dobrotliwie do chorych i odwiedzających. Bezuczuciowe twarze i oczy pozbawione wyrazu – tym był szpital w Irrycie, kilkupiętrowym ośrodku ukrytym pod stopami Edynburczyków. Bezbłędna organizacja, największy budynek  Irrytu, w którym mieścił się Szpital św. Vincenta.
       Słońce pojawiło się już na horyzoncie, zwiastując kolejny dzień udręki. Walki z bólem i sobą samym.  Jak każdego dnia do jego izolatki weszła wyszkolona lekarka w lekko brudnym fartuchu i niedbale związanymi włosami.
- Jak się pan dzisiaj czuje? – zaczęła recytować dobrze mu już znane, wyuczone na pamięć formułki.
- Tak samo jak czułem się wczoraj… - jej karcące, butelkowo zielone spojrzenie spoczęło na jego matowej twarzy. – I będę czuł się jutro.
- Zmienię opatrunki, dobrze? – zapytała sztucznym głosem. Liam w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Jemu nie stwarzało różnicy, czy wykrwawi się dziś, czy może juto...
     Kobieta z niesmakiem wypisanym na twarzy i widocznym w gestach powolnie zdjęła bandaże i odsłoniła zadrapania pod grubą warstwą gazy.
- Paskudnie to wygląda – skomentowała, smarując ranę na obojczyku nieprzyjemnie pachnącą masą. Kolejne wzruszenie ramion pacjenta. Na zmianę wszystkich opatrunków i wyśpiewanie formalności do końca upłynęło lekarce ponad pół godziny. Nie fatygowała się zbytnio do poprawienia Liamowi samopoczucia lekką pogawędką, ale on również nie wydawał się być do tego chętny. – Po południu będzie miał pan gościa – poinformowała go, nim zniknęła z jego oczu na resztę dnia.
     Punktualnie o 14:30 w drzwiach szpitala pojawił się pułkownik Davis. W oficjalnym, brązowym mundurze Strażników, z odznaczeniami na piersi i dumnie uniesioną głową. Liam zaśmiał się w duchu, gdy wyobraził sobie na jego twarzy liczne piegi, które upodobniałyby go do zadzierającej nos pięciolatki z dwoma warkoczykami.
- Witam – powiedział oficjalnie pułkownik.
- Cześć, Davis! – zawołał Liam z udawanym entuzjazmem i kpiną w głosie. Gdyby mógł, zacząłby się śmiać z wyrazu twarzy pułkownika, ale obawiał się konsekwencji. Tym specyficznym przywitaniem i tak już sobie zaszkodził. Davis spiął się nieco. Widać nie takiego powitanie oczekiwał... chciał ujrzeć całkowity wrak człowieka, który jest zdany całkowicie na ich łaskę. A przed nim leży całkiem zdrowy na umyśle, ale chory na ciele człowiek z zdradzieckim błyskiem w oku. Pułkownik szybko otrząsnął się z zadumy i szoku. Już po chwili wziął do ręki średniej wielkości kartkę i przebiegł po niej wzrokiem.
- Dnia 28 listopada o godzinie 15, czyli za dwa tygodnie Mistrz oczekuje cię w Sądzie Irrytu – zaczął pułkownik chorobliwie oficjalnym tonem. Jego wzrok nieprzerywanie błądził po izolatce. Aparatura, kroplówki, apteczka, liczne bandaże, gips. Nie spojrzał jednak Liamowi w oczy. Jakby bał się ich wyrazu, jakby wiedział co w nich zobaczy. A mógł zobaczyć dużo. Kpinę, pogardę, niechęć; wszystkie zduszone w chorym ciele pacjenta emocje. Davis kontynuował swój monolog zawiesiwszy spojrzenie na niewysokiej półce z lekarstwami: - Liczymy… mamy nadzieję, że stawisz się na czas. Oczywiście będziesz zeznawał przeciwko bratu, w zamian za dostarczoną ci opiekę…
      Dalsze wywody pułkownika przerwał śmiech Liama. Nie był to jednak szczery wybuch radości. Przypominał bardziej śmiech człowieka opętanego. Davis obserwował pacjenta w całkowitym osłupieniu.
- Chcecie mnie przekupić – warknął tonem, który odbiegał od miłego i przyjacielskiego. Pułkownik nie do końca rozumiejąc co zaszło przed chwilą wciąż patrzył na Liama. Kiedy słyszał jego śmiech po plecach przebiegał mu chłodny dreszcz.
- Nie… nie, skądże – odpowiedział po długiej chwili milczenia. Był gotów zrobić wszystko, tylko nie być zmuszonym do ponownego słuchania tego śmiechu.
- Właśnie widzę – mruknął Liam.
- Wracając do powodu mojego przybycia… muszę mieć pewność, że się zjawisz.
- Obiecuję – powiedział pacjent, gestykulując żywo jedną, niezagipsowaną ręką.
- Jesteś pewny… Mistrz lubi trzymać ludzi za słowo – w głosie pułkownika bez problemu dawało się wyczuć powątpiewanie.
- Obiecuję – zapewnił Dervendu.
- Cudownie! – pułkownik klasnął w dłonie niczym uradowane dziecko, rehabilitując się natychmiast przybraniem na swoją facjatę sztuczny uśmiech samozadowolenia. – Ktoś z moich ludzi przybędzie z samego rana 28 listopada.

     I wyszedł. Skąd mógł wiedzieć, że może już nigdy nie zobaczy Liama Antoniego Dervendu, że dla niego słowa były równie nieistotne jak dla Strażników? Skąd mógł wiedzieć, że Liam obiecując skrzyżował palce za placami? Niby czysto dziecinny gest, ale Dervendu uważał, że czyny dzieci zawsze były najgłupsze. A co za tym idzie,  najciekawsze. A Liam… nienawidził się nudzić.

.............................................................................................................................................................. Nowy rozdział... nie wyszedł mi jakiś mega super, a nawet jakiś taki kiepski, no ale cóż... :( Daty kolejnej notki nie mogę podać, ale prawdopodobnie pojawi się ona przed końcem roku szkolnego :) Później wyjeżdżam i oczywiście będę pisać na komórce, ale nie gwarantuję, że będę miała internet i wstawię to co nabazgram na bloga ;) Przekazuję jeszcze pozdrowienia dla DiaMencika i życzę powodzenia w nauce :) (mi by się nie chciało tego za żadne skarby świata kuć, więc podziwiam Twoją wytrwałość xd) To już wszystko :*

2 komentarze:

  1. Nie dziękuję, żeby nie zapeszać. Powinnam aktualnie zagłębiać się w jakże ciekawych odmianach przymiotników i rzeczowników, a tymczasem siedzę i czytam świetnego bloga :D
    Nie będę się zbytnio rozpisywać, bo czas mnie goni...
    Rozdział jakby trochę krótki, albo to ja go pochłonęłam w tak szybkim tempie? Nie mam pojęcia.:P Może wiele się nie działo, ale strasznie zaciekawiła mnie postać Michaela do Berten'a - po co do niego poszli?

    Czekam na kolejny Twój rozdział <3
    Mam nadzieję, że znajdziemy trochę czasu na nasze rozmowy ;)

    Twoja DiaMent.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co ty gadasz, kiepski? Ja właśnie w tym rozdziale dostrzegłam duży postęp. Zaczęłaś bawić się słowem, sprawiając, że czytanie stało się jeszcze przyjemniejsze, niż było na początku! Na każdym kroku czekają niespodzianki. Polubiłam tego "nie-czarnoksiężnika" :) Jego wywody od razu nasunęły mi na myśl program na National Geographic "Pułapki umysłu". Masz rację, ludzie widzą to, co chcą widzieć. I nie mogę się doczekać, by sprawdzić, co takiego knują Chris i Kath...
    A wracając do Liama... Było go dużo w tym rozdziale. I coraz bardziej go lubię. Wręcz ubóstwiam czytać jego potyczki słowne z Daviesem. Pan pułkownik jest dla niego celem, tarczą do rzucania rzutkami - czy swoją ciętą ripostą trafi w jego oko czy nos? :) Liam jawi mi się teraz jako inteligentny i nie do złamania :)
    Pozdrawiam,
    pakuti

    OdpowiedzUsuń