sobota, 29 czerwca 2013

Miniaturka II "Wyjście przez sklep z pamiątkami"

"Natchnienie" do napisania tej miniaturki znalazłam w kilku filmach o Street art'cie. Jednak trochę zmieniłam historię i przeniosłam opowieść w inne czasy. Mam nadzieję, że się spodoba :) Dla zainteresowanych podaję link do filmu:

"Wyjście przez sklep z pamiątkami"

.........................................................................................................................................................................................
     Teraz są to tylko wytarte strzępki wspomnień, ale kiedyś... tak, kiedyś wszystko układało się w spójną całość. Wątpię, że ludzie, którzy to widzieli jeszcze żyją. Oczywiście oprócz mnie samej. Teraz są to tylko opowieści przekazywane z ust do ust. Nikt nie wpadł na pomysł spisania wszystkiego na papier - ja też nie. Uwiecznione straciłoby swój sens, ciągłą zmienność. Historia życia milionów ludzi jest nadal znana na cały świat. Niektórzy mówią, że jest zbyt barwna, kłamliwa. Mają rację. To już nie to samo, czym było na początku. I choć plotki wydają się koloryzowane, niewielu pamięta jak nieprawdopodobne było to w rzeczywistości...
     Wszystko zaczęło się tutaj. Na ulicach. Zapomniane wystawy sklepowe, których szyby zdobią liczne graffiti; ciemne uliczki pełne zakamarków; kamienne mury budynków - środowisko Street Art. Było przeszło 100 lat odkąd nasza sztuka została wytępiona. Ale kult powrócił z niezwykłym rozgłosem, szybko tłumiąc innych artystów. Początkowo byliśmy ścigani. Jednak ludzie szybko znajdywali sposoby na ucieczkę, lub kamuflaż. Nawet gliny odpuściły po stosunkowo krótkim czasie. 
     Mieliśmy prawo do tworzenia własnego świata. Gdzie byliśmy my - nie było zasad. I wszystkim to odpowiadało. Mali i nieistotni dokazaliśmy, że w grupie można zdziałać wiele. Byliśmy anonimowi, ale nasze dzieła znali wszyscy. Przedarliśmy się przez stereotypy i wspięliśmy na kolejny szczebel w hierarchii Street’u. Na ulicach niepokonani, jedyni w swoim rodzaju. Było idealnie. Na tyle, że teraz mogło być tylko gorzej...
     Nic nie wskazywało rozłamu. Artyści Street’u stawali się coraz popularniejsi, wpływowi. W końcu doszło do tego, że wszyscy wylądowaliśmy w Old House – specjalnie wynajętym budynku na potrzeby Street Art’u. Pokazaliśmy naszą nieodmienną cechę – spektakularność. Ten, kto zobaczył nas bądź nasze dzieła zapamiętywał to na zawsze.
     Street rozpowszechnił się w zawrotnym tempie, a z czasem został doceniany jako najbardziej rozległy i zróżnicowany gatunek. Naszą twórczość ciągnęliśmy od częstego graffiti, rzeźb ulicznych, przez odważne połączenia Street Dance z innymi stylami, sięgając nawet do kręcenia filmów. W Street nie gardzono nawet dobrym teatrem, ale przedstawienia wystawiano na swój specyficzny sposób.
    Niektórzy mówili, że się sprzedaliśmy. Każdy żywo zaprzeczał takim oskarżeniom, ale liczni znali prawdę. Street się zmienił. To już nie były ulice, gdzie nie liczył się status społeczny, znajomości, czy pieniądze. W prawdziwym Street Art najważniejszy był talent i zapał. Wszystkim przyświecał ten sam cel – zostanie anonimową sławą. Teraz liczyła się tylko sława. By każdy znał twoje imię. I tutaj przybywamy do punktu końcowego.
     Wszyscy zebrani w jednym miejscu. Old House od czasu przejęcia przez nas nigdy nie świecił pustkami. W ciemności dostrzegano jedynie zarysy sylwetek ubranych w niezwykle jaskrawe, rzucające się w oczy stroje. Ludzie piętrzyli się pod sceną, na której dziś miał się odbyć finał Street Dance.
     Tylko niektórzy nie odważyli się przyjść. Do tej nielicznej grupki należałam ja. Wraz z ekipą malowałam na frontowej, drżącej od głośności muzyki ścianie Old House niewielki rysunek – na wpół spalona świeca w pozłacanym, ozdobnym świeczniku. Ostatni symbol naszej jedności.
     A później? Wszystko się skończyło. Old House został zamknięty na cztery spusty, teraz nikt nie lubi przebywać w jego mrocznych okolicach. Ludzie zmieniali się z biegiem czasu. Zapominali o naszych wartościach. Przestali przechodzić na turnieje, bitwy. Moda się zmieniła. Street Art przestał być popularnym, a ludzi składający się na jego historię okrzyknięto zwykłymi obywatelami.
      Nasze graffiti zmywano. Oczyszczenie całego miasta trochę zajęło, bo byliśmy zdolni do tworzenia na każdej powierzchni, nawet w najbardziej odrażających miejscach. Płyty łamano, taśmy palono wraz z książkami. Scenariusze oddano na pastwę wiatru i wody. A ludzi pozostawiono samym sobie.
     Przyzwyczailiśmy się. Teraz nawet nie wiem, co się dzieje z moim dawnym zespołem. Utraciłam z nimi kontakt kilka lat po zamknięciu Old House’a. W szufladzie nadal jednak trzymam kilka szkiców. Są już dość stare i pewnie nikt nie odgadnie ich pochodzenia, ani autora. Wiele z nich przedstawia to samo w różnych wersjach. Ale najbardziej spektakularnym rysunkiem wydaje się być szkic na wpół spalonej świeczki w pozłacanym, ozdobnym świeczniku.
     Na ścianie nadal mam namalowany symbol naszej ekipy – uśmiechający się przebiegle kot ze zmrużonym jednym okiem i niezwykle długim ogonem i wąsami.
       Znaleziono nowy kult i to on teraz chwyta wszystkich za serca. Otumani nieco rozum, a później, kiedy ludzie będą mogli myśleć trzeźwo przeminie, jak każdy poprzedni styl.

     Street Art się wypalił. Dokładnie jak świeca. Jednak dla tych, którzy pamiętają jego potęgę nadal będzie on czerpał źródło z pozłacanego, ozdobnego świecznika.

piątek, 28 czerwca 2013

12. "Po to, aby kłamstwo brzmiało jak prawda."

 Sądzili, że są niepokonani.
Oni – co nie mają zasad
I granic pozbawieni są.
Mówili o nich – zakłamani.
A jednak znali prawdy ton.
~ U. H. v. S.

     - Ładnie tu – stwierdziła z rozmarzeniem. Michael nie odezwał się słowem, tylko przytaknął ruchem głowy. – Często tu przychodzisz?
- Czasem. Kiedyś prawie codziennie, ostatnio nie mam czasu – wyjaśnił, nie odrywając wzroku od sunących leniwie po drodze samochodów.
- Lubisz tu siedzieć, prawda?
- Kto by nie lubił – sprostował z bladym uśmiechem. – Na pewno też masz jakieś ulubione miejsce w domu.
- Chciałabym – Katherine uparcie wpatrywała się w rosnące pod jednym z budynków róże, które z tej odległości zlewały się w dużą, bordową plamę. – Dawno nie byłam w domu. Chyba musimy już wracać, co? – zapytała nagle i bez jego pomocy zeszła kilka metrów w dół, na wysokość okna. – Idziesz? – rzuciła jeszcze, nim zniknęła w środku budynku.

***

         Od kilku godzin wpatrywał się w plik kartek, wertując je raz po raz we wszystkie strony. Dokładnie przeczytał wszystko i warunki wydawały się dziecinne, prawie podane na tacy. Jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś nie pasuje. To było… proste. Żadnej podpuchy, haczyka. Nic…? Jakie to do nich niepodobne – pomyślał z cichym westchnieniem, by po chwili przewrócić plik na pierwszą stronę i z rezygnacją ponownie wczytać się w tekst. Zdania powtarzał w myślach wielokrotnie. Górnolotne zwroty, zawiłe epitety. Trudny do zrozumienia język urzędowy, którym Strażnicy posługiwali się z należytą wprawą. W prawym dolnym rogu każdej kartki wykropkowane miejsce na podpis.
      W przypływie złości i znudzenia gwałtownie rzucił plik na podłogę i podszedł do zamkniętego okna. Spojrzał na niesione wiatrem wątłe liście w kolorze niezdrowej zieleni. Ludzie przemierzający ulice w pośpiechu w obawie przed zostaniem sprawdzonym przez Strażników, większość z przechodniów w ubraniu cywilnym. Gdzieniegdzie Strażnicy odziani w obowiązkowy ubiór w różnym kolorze zależnie od stopnia. Prawie wszystkie mundury były ciemnoszare z żółtymi odznaczeniami – Strażnicy VII stopnia. Pojawiali się również nieco wyżej postawieni pracownicy, w granatowych lub czarnych strojach. Brązowych mundurów pułkowników zabrakło. Uważano ich za zbyt zapracowanych, by mieć czas na patrolowanie ulic Irrytu. Kilka przecznic od szpitala Strażnik dopadł mężczyznę w podeszłym wieku, który nie zdążył uciec od jego wzroku. Starca zaciągnięto za budynek, jednak Liam mógł dokładnie zobaczyć jak zawartość torby mężczyzny roztrzaskuje się o twardy beton ulicy, a na cienkim materiale powstają dziury. Usta Strażnika poruszają się szybko, ale Liam nie może odgadnąć wypowiedzianych przez niego słów. Po kilku minutach Strażnik odchodzi, a wzrok starca zatrzymuje się na budynku za którym zniknął granatowy mundur.
       Patrząc na zlęknionego staruszka, który na drżących za strachu nogach schyla się po rozłożone na ziemi przedmioty Liam nabrał nagłe ochoty na odnalezienie Strażnika i odpłacenie mu „pięknym za niedobre”, poniżyć, ośmieszyć, upokorzyć. Zastraszyć. Ale nie mógł. Był zamknięty w przysłowiowych „czterech ścianach” szpitala, z zakazem wyjścia poza swoją prowizoryczną izolatkę.
     28 listopada Liama odwiedzili ludzie pułkownika i przenieśli go do – jak twierdzili – budynku sądu. On jednak wiedział, że został przeniesiony kilka pięter wyżej, do innego pokoju, ale to nadal był ten sam budynek, ten sam szpital. Wiedział to, bo budynki wokół się nie zmieniły, tak samo jak ogrodzenie na dole budynku i ochroniarze, którzy zmieniali warty co kilka godzin. Równo o dwunastej przychodzi pielęgniarka, inna niż dotychczas na dole. Jest delikatniejsza, ale bardziej małomówna. Nie pyta pacjenta o samopoczucie, ani nawet nie komentuje jego gojących się ran. Pół godziny później kobieta opuszcza pokój i zostawia go na kilka godzin. Dopiero o 17 przynosi mu skromny posiłek. Nie widuje jej rano. Zawsze kiedy się budzi taca ze śniadaniem stoi na biurku. Czasami zdarzają się wyjątki.
     To te dni, kiedy zamiast jego „nowej opiekunki” pojawia się blondynka o butelkowo zielonych oczach, która zajmowała się nim wcześniej. Liam z brakiem zaskoczenia zauważył, że się w ogóle nie zmieniła. Ten sam brudnawy fartuch, włosy upięte w wysoki kucyk, szorstkie ruchy przy zmianie opatrunków i uszczypliwe uwagi. W te dni budził się kilka minut przed podaniem śniadania i był skazany na kilka komentarzy ze strony pielęgniarki. Całkowicie ignorował jej słowa, czego zdawała się nie zauważać. Nikomu z nich to nie przeszkadzało.

***

”Były dwie możliwości:
 albo stanąć na gruncie ich zasad,
albo zawisnąć nad nimi.”
~ Stanisław Jerzy Lec

      Wpadł do gabinetu nie czekając na zaproszenie i bez zwłoki usiadł na obitym skórą fotelu. Wystrój pokoju nie zmienił się zbytnio od jego ostatniej wizyty. Ściany nie straciły swojego brudno beżowego koloru, półki nadal uginały się pod niezliczonym ciężarem książek, a okna nie odsłoniły się spod warstwy nieprzepuszczających światła zasłon. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka podniósł wzrok znad pokaźnej ilości papierów i najwyraźniej zapominając o poprzednim zajęciu odchylił się w fotelu składając dłonie w koszyczek. Na jego twarz wpłynął ledwo widoczny wyraz zaciekawienia, a usta wykrzywiły się w ciekawskim, ale skrytym uśmieszku.
- Czego się dowiedziałeś? – zapytała brodaty bez przywitania.
- W zasadzie nic istotnego – zaczął Urgens. – Ale Mistrzu! Pańska teoria zawodzi! Do tego czasu mieli się już przenieść! A oni wciąż tkwią gdzieś w Anglii, a nawet co do tego nie możemy mieć pewności! Mogli zaprzepaścić Zegary w najciemniejszych zakamarkach Zjednoczonego Królestwa, a sami zniknąć z naszego pola widzenia! Nie zdążymy się obejrzeć, z zapadną się pod ziemię. Mistrzu, wiecie dobrze, nawet najlepiej z nas wszystkich, że historia lubi się powtarzać!
- Uspokój się, Urgensie – poprosił Gerbung wstając z miejsca. – Owszem pamiętam o tym, ale na przekór ogólnym przekonaniom nie mogę tak diametralnie zmieniać bieg Czasu. Może mój plan nie jest tak idealny, jak się wydawał na początku. Niektóre szczegóły okazały się… niedoszlifowane – swoim zwyczajem zaczął  krążyć po pokoju. – Ale nadal mamy Czas! A z jego pomocą możemy wszystko. Osaczymy ich. Powoli. Tak, by wydawało im się, że sami zapędzają się w naszą pułapkę. Duszą się w niej. A kiedy już będzie im się wydawało, że giną z własnej ręki. Będziemy wybijać ich… - Mistrz podszedł do ustawionej w rogu, na niskim stoliczku deski szachowej i pochyliwszy się zaczął strącać czarne pionki. Figurki spadały na podłogę z głuchym stukiem, by potoczyć się do stóp mocarnych półek. Dopiero po tym, jak na desce szachowej został już tylko jeden pionek Gerbung zakończył: - Jeden po jednym – od razu po tych słowach figurka króla zaliczyła zderzenie z posadzką. Nie potoczyła się jednak, tylko uparcie trwała tuż obok buta Mistrza.
- Co nam przyjdzie z Czasu, jeśli nie mamy pojęcia co z nim począć?! – zagorączkował się Urgens. Natychmiast jednak przypomniał sobie o prośbie zachowania spokoju, wiec kontynuował innym już tonem: - Nie wiemy: gdzie są, co robią, czy zawarli jakieś sojusze, czy mają pomocników. Z całym szacunkiem, Mistrzu, ale pański plan nie działa w najmniejszym stopniu!
      Gerbung nie odezwał się słowem. Schylił się, by podnieść figurkę. Chwilę później stał wyprostowany obracając czarny pionek w dłoni. Urgens jednak nie zastanawiał się nad myślami jego Mistrza. Postanowił, że nie wypada teraz go denerwować i cicho wycofał się z gabinetu.
- Może ty po prostu nie byłeś w stanie pojąć wszystkich szczegółów mojego planu. Najważniejsze, to zrozumieć, kto jest jakim pionkiem w tej grze, Nicolasie Perfend – powiedział. Było jednak za późno. Urgens zdążył się już wymknąć z pomieszczenia. Nie usłyszał więc, jak Mistrz Gerbung po raz pierwszy nazywa Strażnika pełnym, prawdziwym imieniem.

***

            Obudziła się w środku nocy. Na początku nie wiedziała gdzie się znajduje, ale szybko sobie przypomniała. Gościnność Michaela, długie poszukiwanie odpowiedniego pomieszczenia i pokój na końcu korytarza po prawej. Z dala od głównej ulicy i nieprzychylnych spojrzeń przechodniów.
          Nie krzyczała, nie tarzała się po łóżku, nie była zlana potem i nie miała trudności ze złapaniem tchu. Nie pamiętała nawet, czemu się obudziła. Chyba przez ten sen… ale to nie był koszmar. A może jednak…?
        Wstała, słysząc ciche skrzypienie łóżka i po omacku doszła do lustra zawieszonego na przeciwległej ścianie. Uwolnione od grubej warstwy rzucały upiorny blask na jej i tak bladą już twarz. Źrenice niewątpliwie się rozszerzyły, ale oprócz tego nie zauważyła nic szczególnego. Doszedłszy ponownie do łóżka usiadła na cienkim materacu i wpatrywała się w ciemność przed sobą.
      Pokój wystrojem tylko w małym stopniu przypominał hol. Ściany, choć częściowo ukryte, w większości zostały uwolnione od licznych dywanów, więc ukazywały swój szmaragdowy kolor. Zasłony grube i niewątpliwie ciężkie, z licznymi zdobieniami nie przepuszczały światła, dopóki nie odsunięto ich na bok. Szerokie drzwi z ciemnego drewna pewnie tkwiły w zawiasach, skutecznie tłumiąc dźwięki z korytarza i sąsiednich pokoi. Powietrze było nieco wilgotne i ciężkie, ale nie czuć było drażniącego nozdrza i po pewnym czasie duszącego dymu z kadzidełek.
       Przed Katherine stanęły sceny ze snu, który jednoznacznie nie mogła nazwać koszmarem. Nie wydawał się jednak szczególnie radosny, a ciemne kolory, niezmienna sceneria i przesiąknięty bólem głos z zamierzonym efektem dodawały widzeniu nieco upiorności. Po krótkim czasie zerwała się z posłania, by natychmiast zjawić się obok biurka. Szarpnęła za szufladę mebla i wyjęła na jego blat zatemperowany ołówek i skrawek czystego papieru, wyrwanego z jakiegoś nieistotnego notatnika. Na kartce szybkimi, zwinnymi ruchami wypisywała wyrwane z kontekstu zdania.
Nad wyraz ckliwe,  ale tak już jest.
       Krótka chwila na przypomnienie. Zagłębienie się w ocalałych resztkach snu.
Chciałem się pożegnać.
        Kolejny zgrzyt ołówka po chropowatej powierzchni papieru.
Mówili, że wybory są trudniejsze od czynów.
       Grafit niebezpiecznie trzeszczy, podczas szybkiego sunięcia po kartce.
zawsze będę Cię kochać.
       Drewienko dołącza się do nieprzyjemnych odgłosów łamania się.
3.1; 3.2; 2.3; 4.2; 12.2; 13.1; 1.2; 12.3; 3.2; 2.4; 2.3;
      Trzask jest dziwnie blisko i już po chwili ołówek rozłamuje się na dwie nierówne części.
- Żegnaj, tato – Faltey szepcze w przestrzeń, doskonale świadoma, że nikt nie usłyszy, że nikt nie odpowie.
***
„Polityka została wymyślona
Po to, aby kłamstwo
Brzmiało jak prawda.”
~ George Orwell

           Ciężkie buty stukały o wyłożoną kafelkami podłogę. Odgłos ten odbijał się echem od ścian szpitala i niczym zjawa ciągnął się za pułkownikiem w czasie jego wędrówki. Nerwowo przyciskał guzik windy, która na złość dziś prawdopodobnie postanowiła zgarniać wszystkich z pięter po drodze. Lekko zły ruszył na klatkę schodową i z trudem otworzył niezwykle ciężkie, metalowe drzwi.
       Na schodach towarzyszył mu odór lekarstw, ścieków i jedzenia z kuchni oraz ogłuszający dźwięk pracujących dźwigni windy. Nie przyśpieszył jednak kroku, tylko z dumnie podniesioną głową i wyprostowanymi plecami pokonywał kolejne stopnie. Gdy wyszedł z klatki schodowej trzy piętra wyżej odetchną z wyraźną ulgą. Swoje kroki skierował tym razem do jedynej w tym skrzydle budynku izolatki, położonej na odległym korytarzu. Z kamienną twarzą minął recepcję, pokoje chorych z czuwającymi przy ich boku bliskimi i śpiących na drewnianych, niewątpliwie niewygodnych ławkach rodziców z dziećmi na kolanach.
      Głos, który pozwolił mu wejść do pomieszczenia nie brzmiał szczególnie zdrowo, przykryła go lekka chrypka i poirytowany ton.
- Dzień dobry – przywitał się na wejściu. Liam siedział na łóżku oparty plecami o chłodną ścianę. Kiedy rozpoznał głos pułkownika na jego twarz wpłynął wyraz niemego zdziwienia. Później, jakby coś sobie uświadomił, i na powrót przybrał obojętna maskę, do której teraz dołączyły przebłyski znużenia oraz standardowej mieszanki kpiny i pogardy.
- Witam – odpowiedział pacjent z przekąsem. – Co pana sprowadza w moje skromne progi? – zapytał spoglądając na szare niebo ukryte za szybą.
- Trochę tu duszno – pułkownik niezbyt zgrabnie uciekł od odpowiedzi. – Może otworzyłbym…
- Nie trzeba – zapewnił Liam przerywając Davisowi w wypowiedzi. – Ja się już przyzwyczaiłem, a pan wytrzyma. Nie przybył pan przecież na długo.
- Owszem – pułkownik powolnie zbliżył się do pacjenta i usiadł na krześle wysuniętym spod biurka. – Mam nadzieję, że rozważyłeś wszystkie za i przeciw, podpisałeś…
- Rozważyłem – ponownie przerwał Liam. – Papiery leżą na stole.
        Pułkownik kiwną głową i bez słowa wziął plik kartek. Mruknął jakieś banalne słowa pożegnania, ale nie doczekawszy się odpowiedzi opuścił izolatkę. Wszystko szło po jego myśli.

      Teraz nawet winda podjechała szybko. Nieliczne osoby znajdujące się w niej miały okazję zobaczyć pełen tryumfu uśmiech. Jednak i on szybko zniknął, kiedy pułkownik zaczął z ciekawości przeglądać warunki umowy, których sam nie znał. Kartki szeleściły w jego dłoniach, gdy spostrzegł ich idealnie nienaruszony stan. I wykropkowane miejsce w prawym dolnym rogu stron. I brak podpisu na każdej z nich.

............................................................................................................................................................. Rozdział wcześniej, niż miał być, ale był napisany od kilku dni, więc go wstawiam :) Dedykacje dla Lestrange - "bo mam nie zapominać w wakacje o pisaniu". Elfie, obiecuję, że nie zapomnę i pisać będę regularnie :*   Gorzej ze wstawianiem... pierwsze dwa tygodnie lipca PRAWDOPODOBNIE będę miała internet, więc możliwe, że pojawią się jeden, bądź dwa rozdziały. Do 19 sierpnia dostęp do netu będę miała baardzo sporadyczny, więc nie gwarantuję pojawienia się notek :(  Chciałabym jeszcze (nie) bardzo serdecznie podziękować DiaMentowi za nominację za Liesber Award, ale nie mam chęci co do pisania odpowiedzi, nominowania blogów i zadawanie pytań :( może później jak będę miała czas i nabiorę ochoty, choć pewnie i tak nikt tego nie przeczyta :P   Kończę swoje i tak już długie kazanie, i życzę wszystkim CUDOWNYCH WAKACJI!!!!

czwartek, 20 czerwca 2013

11. Piękno kryje się w szczegółach.

„[…] iluzje są  najcenniejszymi i najniezbędniejszymi
Ze wszystkich rzeczy, a osoby, które je stwarzają,
Należą do największych dobroczyńców świata […]”
~ Virginia Woolf „Orlando”

            Patrzyła na Michaela dość nieufnie. Nienawidziła być zaślepiana i oszukiwana, a to było właśnie złudne działanie iluzji.
- Skąd możemy mieć pewność, że pan nas nie wyda? – zapytała wątpliwie.
- Iluzjoniści są oszustami… - Michael uśmiechnął się tajemniczo. – Ale niezwykle wiernymi oszustami. Nam ufają… z jakiegoś powodu częściej niż zwykłym ludziom.
- Skąd się znacie? – nie spuszczała wzroku z Michaela, ale odpowiedział Chris:
- Długa historia… kiedyś trafiłem na jego występ. Byłem jeszcze dzieckiem. Wlazłem na scenę i uparłem się, że będę mu asystować.
- Ale pomocnik z ciebie był marny – zaśmiał się iluzjonista.
- Przejdźmy może do sedna sprawy? – zaproponowała Katherine niezbyt przekonana.
- Oczywiście – Michael klasnął w dłonie i wstał przewracając przy okazji krzesło, na którym siedział. - Może mały pokaz umiejętności? – zaproponował z błyskiem oku.
- Nie mamy czasu na… - zaczął Christopher.
- A ja bym z chęcią zapoznałabym się z pańskimi zdolnościami – zaprotestowała Kath.
      Michael patrzył na nią przez chwilę. Wydawało mu się, że zalicza się do ludzi, którzy potrafią uwierzyć, by zobaczyć. Jak mógł się pomylić!? Była łatwowierna. Uwierzy, jeśli zobaczy. A on wiedział, że zobaczyć można wszystko. Wystarczy patrzeć z odpowiedniej perspektywy…
- Chyba krótki występ nie zaszkodzi. Prawda, Chris? – stwierdził po dłuższej chwili milczenia. Nie spojrzał, czy otrzymał pozwolenie. Ruszył przed siebie ruchem dłoni nakazujący, by goście postąpili tak samo. Prowadził ich licznymi korytarzami nadal nie mogąc uwierzyć, że się pomylił.

***
  I choć wytrwali byli,
Szczęścia nie zaznali,
Gdyż z uczuciami lub się kryli,
Lub ich nie posiadali.
~ U. H. v. S.

       To był jeden tych dni, kiedy słońce świeciło mimo początku jesieni, a wiatr nie hulał między drzewami w szaleńczej pogoni za niewiadomym. Jednak nad nim zawisła nie jedna szara, deszczowa chmura. I wydawało mu się, że podjął już decyzję… dlaczego teraz się zawahał? Przecież to niemożliwe, żeby te kilka tygodni spędzonych samotnie go zmieniło. Nadal był tym kochającym i czułym na wołanie innych człowiekiem – a przynajmniej miał tak sobie wmawiał.
      Dość mały, pomalowany na biało pokój oświetlał tylko wpadający przez uchylone okno słoneczny blask. Umeblowanie było niezwykle skromne – metalowe łóżko, szafka nocna i niewielkie biurko z jedną szufladą. Szarą pościel wyprasowano idealnie, zostawiając na niej widoczne miejsca zgięć i charakterystyczny zapach krochmalu. Na brudnym blacie biurka stał talerz z resztkami wczorajszej kolacji, pusta szklanka, długopis i kilka zadrukowanych kartek.
      Otwierał oczy leniwie, powoli przyzwyczajając się do światła. Do jego nozdrzy dotarł powiew świeżego powietrza. Gwałtownie poderwał się z łóżka, po lenistwie nie było już śladu. Ze złością widoczną w gestach, dwoma krokami przemierzył odległość dzielącą go od okna i zamknął je z rozmachem. Wiedział, że otwierają je specjalnie by mógł się przyzwyczaić do tamtejszego powietrza. Jedyny problem stanowiło to, że on nie chciał się przyzwyczajać! Nie pragnął niczego innego, jak poczuć subtelną nieco słodkawą mieszankę zapachów polnych kwiatów, powietrza po burzliwej nocy. Powietrze Irrytu było, jak często mawiał – zepsute, martwe, gnijące.
       Odszedł od parapetu, nie mając ochoty patrzeć na monumentalne budynki i wąskie uliczki. Z westchnieniem opadł ponownie na materac. Na podjęcie decyzji zostało mu kilka dni, więc powoli tracił wiarę w jakikolwiek ratunek. Wziął do ręki pogięty zwitek papieru i jeszcze raz zagłębił się w jego treść. Szukając wskazówki, podpowiedzi, jakiegoś znaku… zaśmiał się z własnych myśli. Naiwny jak wszyscy.

***

Drogi Liamie,
Wątpię w Twoją pamięć o mojej osobie, gdyż sam widziałem Cię tylko kilka razy w życiu.
Jednak śmiem twierdzić, że ostatnie spotkanie zapadło Ci głęboko w pamięci.
Nie będę przytaczał tego wydarzenia ze względu na brak czasu.
Jesteś jedną z niewielu osób, z którymi odważyłem się skontaktować idąc na pewną śmierć.
Jednak w Twoim przypadku nie piszę, by się pożegnać.
Piszę by ostrzec!
Pamiętaj jednak, że nawet z najgorszego niebezpieczeństwa można wyjść bez szwanku.
Wystarczy mieć odpowiednie… no, powiedzmy znajomości.

    Dalsza część listu była oderwana. Jakby ktoś specjalnie nie chciał pozwolić na dalsze czytanie. Teraz Liam nie wiedział nawet, kto napisał ten list! Nawet nie mógł mieć podejrzeń…

***

Kochana córeczko!
   Chyba wiesz, że nigdy nie wiem jak zacząć list... Wspominałem Tobie o tym nie raz. Pewnie tego nie pamiętasz... Byłaś za mała, żeby móc wspominać te dni.
   W każdym razie; jeśli to czytasz, pewnie jestem już martwy... Brzmi jak wyjęte z jakiejś tandetnej komedii lub powiastki, prawda? Nad wyraz ckliwe, ale tak już jest. W razie czego nie martw się, jeśli będę odbiegał od tematu, ale piszę szybko i nie mam czasu, ani ochoty zastanawiać się nad sensem moich słów.
    Pewnie po tych kilku tygodni odkąd zniknąłem zdążyłaś już zapomnieć o swoim stary ojczulku, co? Ten list prawdopodobnie jest wyłącznie dorzuconą przeze mnie kłodą do powolnie gasnącego ogniska, ale nie mogłem się powstrzymać... Chciałem się pożegnać.
             Nie myśl, że jesteś jedyna! Wiesz, że nie lubiłem nikogo faworyzować. Takie koperty dostaną też Philip, Anna i pewien Pan X, a w zasadzie dwóch. Nie chcę zdradzać Ci ich nazwisk, na wypadek, gdyby ten list trafił w niepowołane ręce. Wątpię, że skaczesz z radości na tych ostatnich. Od małego nienawidziłaś rozwiązywać zagadek, wolałaś je wymyślać. O tak... komplikować komuś życie, byłaś w tym świetna! Pamiętam nawet, jak raz Andrew i Mary przyszli do nas na kolację... 
 Przepraszam, zamyśliłem się i przestałem zwracać uwagę na słowa wychodzące spod długopisu.
              A więc wracając do tematu... Ktoś kiedyś mi powiedział, że wybory są trudniejsze od czynów. Nie wierzyłem! Przecież zazwyczaj mówi się na odwrót. Teraz wiem, że miał rację. Nie mam czasu na przywoływanie z pamięci takich sytuacji, ale Ty będziesz miała jeszcze okazję żeby się przekonać.
Pamiętaj, że zawsze będę Cię kochał. Jak to brzmi... Nienawidzę pisać listów, pamiętasz? Wszystkie zwroty w nich są tak przereklamowane!
Żegnaj, tata.

P.S. 3.1; 3.2; 2.3; 4.2; 12.2; 13.1; 1.2; 12.3; 3.2; 2.4; 2.3;

***

     Z lękiem patrzyła na taflę lustra, z której powoli znikały słowa. Mogłaby ręczyć głową, że akurat ta sztuczka, była niezwykle bujnym wymysłem Michaela, gdyby… nie ta dziwna prawdziwość słów. 
- Jak nazywa się ta sztuczka? – zapytała drżącym głosem. W pomieszczeniu byli teraz sami, bo Chris wyszedł „pozwiedzać” budynek.
- Iluzja, nie sztuczka, kochana! – upomniał ją mężczyzna uśmiechając się. Nie mogła tego jednak dojrzeć, gdyż wpatrywała się z niedowierzaniem w gładką już taflę lustra. – Infinite magna. Tak zwane „nieskończenie ważne”.
- Ważne – powtórzyła szeptem Kath, prawdopodobnie zupełnie nieświadoma własnych słów.
- Pokazać jeszcze coś? – zapytał iluzjonista, nawet nie próbując kryć entuzjazmu. Zaniepokoił się odrobinę, kiedy Faltey nie odpowiedziała po kolejnych siedmiu minutach. Owszem, Infinite magna miała nią wstrząsnąć, ale żeby aż tak…
- Chyba mamy jeszcze czas, skoro Chris nie wrócił – odezwała się w końcu nieco zamglonym głosem. Michael pokiwał głową uspokojony i zamyślił się na chwilę.
      Chciał pokazać coś, co nie będzie już tak zaskakujące, jak poprzednia iluzja, jednocześnie nie mogło podchodzić pod banały. Natychmiast odrzucił wszystkie karciane sztuczki, znikające i pojawiające się monety zupełnie odruchowo wykreślił z listy. Katherine nawet nie zauważyła jego milczenia.
      Powolnym krokiem podeszła do wysokiego, bogato zdobionego lustra i przejechała palcem po jego gładkiej tafli. Wydawało się poruszać delikatnie niczym fale na jeziorze popędzane przez wiatr.
- Nie dotykaj! – prawie krzyknął Michael. – Nie wolno ci niczego tknąć w mojej pracowni bez mojego wyraźnego pozwolenia!
- Przepraszam – szepnęła zawstydzona i spuściła wzrok na kamienną posadzkę.
- Podaj mi dłoń – rozkazał. Już trochę pewniej spełniła polecenie. Kolejne kilka minut spędzili na wspinaniu się po stromych schodach.
- Co zamierzasz mi pokazać? – zapytała trzymając się jedną ręką chropowatej powierzchni ściany, a drugą metalowej poręczy schodów.
- Niespodzianka.
       Aż do dotarcia na miejsce żadne z nich nie odważyło się naruszyć gęstej ciszy. Strych był wyjątkowo zagraconym pomieszczeniem. Pod wszystkimi ścianami stały półki uginające się pod ciężarem ksiąg, skrzyń i szkatułek. Dawało dostrzec się zarysy mebli, które zakrywały zakurzone prześcieradła. Pod sufitem radośnie kołysała się żarówka, mrugając nieregularnie, przyciągając wzrok i ćmy.
- Uważaj teraz – mruknął iluzjonista, po czym zwinnymi ruchami poprowadził ją przez labirynt krzeseł, walających się wszędzie opasłych tomów i kartonów. Zatrzymali się tuż przy ścianie, na której środku zawisł brązowy, obdarty kawałek materiału. Michael bez skrupułów zarwał prowizoryczną firankę. Ich oczom ukazało się wgłębienie w ścianie, na którego końcu znajdowało się przeciętnej wielkości okno. Iluzjonista przez chwilę szarpał się z zamkiem, by po kilku minutach okno otworzyło się skrzypiąc w ramach protestu. Mężczyzna wspiął się na szeroki parapet i wyjrzał przez otwór. Nim Kath zdążyła jakkolwiek zareagować, podciągnął się na rękach i zniknął z jej oczu.
- Idziesz? – teraz jego głowa zwisała do góry nogami. Wyciągnął jedną dłoń, pomagając Kath wspiąć się po czerwonych dachówkach. – Uważaj, trochę tu ślisko – upomniał ją, ostrożnie prowadząc do nieco spłaszczonego miejsca.
     Faltey ze zdziwieniem zauważyła, że jest już dość późny wieczór. Niebo przybrało subtelny odcień granatu z przebłyskami błękitu i fioletu. Cienka, prawie niewidoczna luna księżyca umiejscowiła się wygodnie pośród delikatnie świecących gwiazd. Budynek, w którym się znajdowali okazał się być wyższym od pozostałych w dzielnicy. Na dole drobnymi, złoto-żółtymi kropkami oznaczono latarnie uliczne, jedno piętrowe kamienice z tej wysokości można było porównać do pudełek po zapałkach, a ludzie upodobnili się do wiecznie śpieszących się mrówek. Liczne ogródki wydawały się być plamami zieleni o bliżej nieokreślonym kształcie i rozmiarze, a wystawy sklepowe drobnymi, świecącymi kawałkami szkła. Na ten widok zaparło jej dech w piersiach.

- Ładnie tu – stwierdziła z rozmarzeniem.  

...........................................................................................................................................................Ta daaaaam!!! Rozdział jak da mnie średni, chociaż podoba mi się zakończenie ;) nie jest też specjalnie krótki... bo całe 4 strony z kawałkiem w Wordzie, wiem, że dla pewnego DiaMenta to baardzo mało, bo ty piszesz mega długie rozdziały i za to Cię kocham :*     zakończenie takie sobie... niewinne, nieobiecujące, proste, ale nie miałam pomysłu jak Was zaskoczyć! Kończę już moje wywody i zapraszam do komentowania (Elfie - masz skomentować!) Pozdrawiam i całuję, Skrzat! 

środa, 19 czerwca 2013

Miniaturka I "A żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć."

       Usiadłam za komputer z zamiarem napisania nowego rozdziału... cóż? Coś nie wyszło. Ale musicie się zadowolić tym, bo ja po raz pierwszy jestem szczerze dumna z tego, co naskrobałam :) Jest to coś w stylu miniaturki, ale baaardzo króciutkie, bo nie widziałam sensu żeby się rozpisywać :) Pisane pod wpływem bliżej nie określonych emocji, wypływających z bliżej nieokreślonego źródła… Prosiłabym o szczere opinie <3

......................................................................................................


Dla Elfa - bo na jej pogrzebie wszyscy na biało :*


      Idąc żwirową alejką, gubiąc się w tłumie zatroskanych i poważnych twarzy rozmyślał nad absurdalnością zaistniałej sytuacji. Gdzie podziała się potrzeba, a wręcz obowiązek spełnienia ostatniej woli zmarłego? Zginęła w raz z nadzieją na jego wyzdrowienie, czy nigdy nie istniała zastępowana przez wytarte stereotypy – czerń i powagę?
   Czemu w tle gra tak znienawidzony prze niego marsz żałobny, a najdroższe mu osoby łkają cicho w ramiona bliskich? On chciał inaczej! Nie pragnął czarnych, praktycznie niedostępnych róż, ani pogody pasującej do humorów rodziny. 
    Przeceniał ich możliwości wierząc, że są wystarczająco silni, że staną na wysokości zadania. Mylił się... Nie pierwszy zresztą raz. Zagubiła go wiara w innych i zwątpienie w siebie. 
    Bo wątpił. I tylko jednego pewny był - że spojrzy śmierci w twarz z pogardą, że nie złamie się.
       I choć wierzył w tych, co wierzyć nie umieli, i ufał nie godnym zaufania. Potrafił w każdym dostrzec dobro, choć kryte było stale. I choć odmowy poznał smak, nie poddawał się.


    On z godnością porażki nie przyjmował – chciał zawsze racje mieć. Nie wierzył w szczerość, bo dla niego nie istniała. W kłamstwo zwątpił też. On miał reguły własne i własny życia styl. Nie pragnął uczuć, tryumfów. On chciał zwyczajnie – być.
    I w jeden mig po wszystkich twarzach przelatuje wspomnień fala: czułe uśmiechy, rozbawione spojrzenia, częste humorki. I nagle do wszystkich dociera, że już tego nie zobaczą, że koniec z tym. I wszystko widzą  szaro, barwny tracąc punkt. Wydaje się, że szczęścia nie zaznają już - i tu właśnie ich błąd. Bo kochać umie tylko ten, co kocha nadal, wciąż. Choć nie ma już nadziei, szacunek nadal jest. I jeszcze będzie pamięć, co nie zawodzi, kiedy chce. 

       I tylko jedna twarz, jedna sylwetka wyróżniała się - to ten przyjaciel, który nigdy nie zawiedzie. I tylko jednej twarzy nie zdobił potok łez, tylko jego nie okryła marna czerń. 
      On uśmiech miał na twarzy gładki, a ubrany został w biel. Bo tak obiecał temu, co śmierci nie przestraszył się.

niedziela, 16 czerwca 2013

10. "Zmieniać bieg czasu, przeciwstawić się siłom natury, bawić się ludzkim losem! Moje specjalność..."

Pośród głuchych i ślepców,
Głupota jest tylko kolejną ułomnością ludzką.
~ U. H. v. S.

        Letni, przyjemny wiatr wesoło bawił się włosami przechodniów, szarpiąc je we wszystkie strony. Dokuczliwy skwar szybko opanował nawet najciemniejsze uliczki Londynu. Kolor nieba wpadał w niezwykle przyjemny odcień indygo, a żadna chmura nie miała odwagi przysłonić żarzącego się radośnie słońca.
      Szli dość żwawym krokiem, nie zważając na potrącanych czasami przechodniów. Katherine stale miała wątpliwości co do tego pomysłu, ale Chris uparcie twierdził, że się powiedzie.
- Już niedaleko – szepnął jej do ucha i złapał za rękę. Skręcając do niewielkiego parku oboje poczuli ulgę. Tam wiatr był o wiele chłodniejszy, a woda z fontanny kusiła swym blaskiem. Dervendu nie pozwolił jej się zatrzymać, by popodziwiać szeleszczące leniwie liście drzew, tylko stanowczym ruchem pociągną ją dalej, ku wyjściu z parku.
     Kilka minut później znaleźli się w dość przestronnym holu. Liczne plakaty i dywany porozwieszane na ścianach skutecznie ukrywały ich prawdziwy kolor. Z łatwością dawało się wyczuć dym z kadzidełek, choć żadnego w pobliżu nie dostrzegli. Powietrze było nieprzyjemnie ciężkie i sprawiało wrażenie sztucznego. Chris uśmiechnął się pocieszająco do Kathy, jednocześnie próbując dodać sobie samemu odwagi.
      Na spotkanie wyszedł im wysoki mężczyzna z ciemnymi włosami i równie czarnymi oczami. Poprawił niewidoczne fałdy na staromodnym fraku i gestem dłoni zaprosił ich do następnego pokoju.
- Przepraszam za ten wystrój holu – odezwał się. – Ma odstraszać nieproszonych gości. Proszę, proszę siadajcie – wskazał dwa rzeźbione w drewnie krzesła. Pomieszczenie w jakim się znaleźli niczym nie przypominało przedpokoju. Błyszcząca posadzka z ciemnych paneli, ciężkie zasłony na dużych, witrażowych oknach i nieliczne meble.
- Przepraszamy za spóźnienie – powiedziała ze skruchą w głosie Katherine.
- Nie szkodzi. Na interesujących gości zawsze warto czekać! Jestem Michael de Berten, miło mi poznać.
- Christopher Dervendu, a to Katherine Faltey – przedstawił ich Chris ściskając wyciągniętą dłoń Michaela. – Domyślam się, że wiesz co nas do ciebie sprowadza?
- W rzeczy samej! – wykrzykną entuzjastycznie mężczyzna. – Dawno nie miałem takiej rozrywki. Zmieniać bieg czasu, przeciwstawiać się siłom natury, bawić się ludzki losem! Moja specjalność...
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem – powiedziała Katherine. – Jak czarnoksiężnik ma nam pomóc w uratowaniu twojego brata?
- Nie, panienko… - zaprzeczył żywo de Berten nie dając dojść do słowa Chrisowi. – Ja nie jestem czarnoksiężnikiem! Magia istnieje tylko jeśli się w nią wierzy. Ja sprawiam, że ludzie wierzą! Są naiwni i przewidywalni. Uwierzą jeśli zobaczą. Nie biorą pod uwagę, że trzeba uwierzyć, by widzieć! Sprawiam, że wierzą i widzą. Sprawiam, że przestają być wiarołomni i zaczynają ślepnąć. Potrafię stworzyć coś, czego nie może być. Mogę podważyć zasady istnienia. Mogę stworzyć iluzję! Bardzo prawdopodobną iluzję…

***

„Nie sztuka powiedzieć „jestem”.
Trzeba jeszcze być.”
~ Stanisław Jerzy Lec

           Sterylnie czyste kafelki na podłodze i ścianach; perfekcyjnie biały sufit; oślepiająco żółte lampy; wzdłuż korytarzy liczne drzwi z plakietkami ukazującymi imię i nazwisko lekarza; wszędzie przerażająco białe fartuchy – ogólne wyobrażenie szpitala.
    Ale tutaj…? W powietrzu nie unosił się charakterystyczny zapach lekarstw, lekarze nie uśmiechali się dobrotliwie do chorych i odwiedzających. Bezuczuciowe twarze i oczy pozbawione wyrazu – tym był szpital w Irrycie, kilkupiętrowym ośrodku ukrytym pod stopami Edynburczyków. Bezbłędna organizacja, największy budynek  Irrytu, w którym mieścił się Szpital św. Vincenta.
       Słońce pojawiło się już na horyzoncie, zwiastując kolejny dzień udręki. Walki z bólem i sobą samym.  Jak każdego dnia do jego izolatki weszła wyszkolona lekarka w lekko brudnym fartuchu i niedbale związanymi włosami.
- Jak się pan dzisiaj czuje? – zaczęła recytować dobrze mu już znane, wyuczone na pamięć formułki.
- Tak samo jak czułem się wczoraj… - jej karcące, butelkowo zielone spojrzenie spoczęło na jego matowej twarzy. – I będę czuł się jutro.
- Zmienię opatrunki, dobrze? – zapytała sztucznym głosem. Liam w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Jemu nie stwarzało różnicy, czy wykrwawi się dziś, czy może juto...
     Kobieta z niesmakiem wypisanym na twarzy i widocznym w gestach powolnie zdjęła bandaże i odsłoniła zadrapania pod grubą warstwą gazy.
- Paskudnie to wygląda – skomentowała, smarując ranę na obojczyku nieprzyjemnie pachnącą masą. Kolejne wzruszenie ramion pacjenta. Na zmianę wszystkich opatrunków i wyśpiewanie formalności do końca upłynęło lekarce ponad pół godziny. Nie fatygowała się zbytnio do poprawienia Liamowi samopoczucia lekką pogawędką, ale on również nie wydawał się być do tego chętny. – Po południu będzie miał pan gościa – poinformowała go, nim zniknęła z jego oczu na resztę dnia.
     Punktualnie o 14:30 w drzwiach szpitala pojawił się pułkownik Davis. W oficjalnym, brązowym mundurze Strażników, z odznaczeniami na piersi i dumnie uniesioną głową. Liam zaśmiał się w duchu, gdy wyobraził sobie na jego twarzy liczne piegi, które upodobniałyby go do zadzierającej nos pięciolatki z dwoma warkoczykami.
- Witam – powiedział oficjalnie pułkownik.
- Cześć, Davis! – zawołał Liam z udawanym entuzjazmem i kpiną w głosie. Gdyby mógł, zacząłby się śmiać z wyrazu twarzy pułkownika, ale obawiał się konsekwencji. Tym specyficznym przywitaniem i tak już sobie zaszkodził. Davis spiął się nieco. Widać nie takiego powitanie oczekiwał... chciał ujrzeć całkowity wrak człowieka, który jest zdany całkowicie na ich łaskę. A przed nim leży całkiem zdrowy na umyśle, ale chory na ciele człowiek z zdradzieckim błyskiem w oku. Pułkownik szybko otrząsnął się z zadumy i szoku. Już po chwili wziął do ręki średniej wielkości kartkę i przebiegł po niej wzrokiem.
- Dnia 28 listopada o godzinie 15, czyli za dwa tygodnie Mistrz oczekuje cię w Sądzie Irrytu – zaczął pułkownik chorobliwie oficjalnym tonem. Jego wzrok nieprzerywanie błądził po izolatce. Aparatura, kroplówki, apteczka, liczne bandaże, gips. Nie spojrzał jednak Liamowi w oczy. Jakby bał się ich wyrazu, jakby wiedział co w nich zobaczy. A mógł zobaczyć dużo. Kpinę, pogardę, niechęć; wszystkie zduszone w chorym ciele pacjenta emocje. Davis kontynuował swój monolog zawiesiwszy spojrzenie na niewysokiej półce z lekarstwami: - Liczymy… mamy nadzieję, że stawisz się na czas. Oczywiście będziesz zeznawał przeciwko bratu, w zamian za dostarczoną ci opiekę…
      Dalsze wywody pułkownika przerwał śmiech Liama. Nie był to jednak szczery wybuch radości. Przypominał bardziej śmiech człowieka opętanego. Davis obserwował pacjenta w całkowitym osłupieniu.
- Chcecie mnie przekupić – warknął tonem, który odbiegał od miłego i przyjacielskiego. Pułkownik nie do końca rozumiejąc co zaszło przed chwilą wciąż patrzył na Liama. Kiedy słyszał jego śmiech po plecach przebiegał mu chłodny dreszcz.
- Nie… nie, skądże – odpowiedział po długiej chwili milczenia. Był gotów zrobić wszystko, tylko nie być zmuszonym do ponownego słuchania tego śmiechu.
- Właśnie widzę – mruknął Liam.
- Wracając do powodu mojego przybycia… muszę mieć pewność, że się zjawisz.
- Obiecuję – powiedział pacjent, gestykulując żywo jedną, niezagipsowaną ręką.
- Jesteś pewny… Mistrz lubi trzymać ludzi za słowo – w głosie pułkownika bez problemu dawało się wyczuć powątpiewanie.
- Obiecuję – zapewnił Dervendu.
- Cudownie! – pułkownik klasnął w dłonie niczym uradowane dziecko, rehabilitując się natychmiast przybraniem na swoją facjatę sztuczny uśmiech samozadowolenia. – Ktoś z moich ludzi przybędzie z samego rana 28 listopada.

     I wyszedł. Skąd mógł wiedzieć, że może już nigdy nie zobaczy Liama Antoniego Dervendu, że dla niego słowa były równie nieistotne jak dla Strażników? Skąd mógł wiedzieć, że Liam obiecując skrzyżował palce za placami? Niby czysto dziecinny gest, ale Dervendu uważał, że czyny dzieci zawsze były najgłupsze. A co za tym idzie,  najciekawsze. A Liam… nienawidził się nudzić.

.............................................................................................................................................................. Nowy rozdział... nie wyszedł mi jakiś mega super, a nawet jakiś taki kiepski, no ale cóż... :( Daty kolejnej notki nie mogę podać, ale prawdopodobnie pojawi się ona przed końcem roku szkolnego :) Później wyjeżdżam i oczywiście będę pisać na komórce, ale nie gwarantuję, że będę miała internet i wstawię to co nabazgram na bloga ;) Przekazuję jeszcze pozdrowienia dla DiaMencika i życzę powodzenia w nauce :) (mi by się nie chciało tego za żadne skarby świata kuć, więc podziwiam Twoją wytrwałość xd) To już wszystko :*

czwartek, 13 czerwca 2013

9. „Kiedy wymawiam słowo „przyszłość”, Pierwsza sylaba jest już z przeszłości."

- Sądzisz, że dała radę?
- Jestem pewny.
- Niczego nie można być pewnym, pamiętaj Urgensie! Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że…
- Mistrzu, co powinno się stać, jeśli on się przeniesie?
- Chętnie bym ci powiedział, ale tak się składa, że sam nie mam pewności.
- Czyli pozostaje nam czekać?
- Tak… nie każdy bieg Czasu można przyśpieszyć.

***
          Siedział na zalanej brudną wodą podłodze. W ustach nadal czuł metaliczny, odrobinę słodkawy smak krwi. Strach osiągnął w tej chwili namacalną niemal konsystencję. Przejechał poranioną ręką po twarzy i sykną z bólu, gdy opuszkami palców dotykał rozciętego łuku brwiowego i wargi. Na końcu ciemnego dotychczas korytarza zapaliło się mdłe światło, a już po chwili strażnik więzienny doczłapał do jego celi. Liam miał dziwne wrażenie, że ten utykający na jedną nogę mężczyzna specjalnie przychodzi po jego kraty. Jakby przyjemność sprawiał mu widok, że ktoś oprócz niego samego również cierpi, cierpi bardziej i dodatkowo nie może temu zaradzić. Jednak dziś strażnik nie stał długimi minutami przed celą patrząc jak siedzi bezradnie w kącie uciekając od jego pogardliwego wzroku. Podszedł powolnym krokiem, zachowując powagę w swojej postawie mimo utykania. Z jawną niechęcią otworzył ciężkie, zimne kraty. Liam dopiero teraz zauważył, że za strażnikiem idzie ktoś jeszcze. Bez wątpienia mężczyzna, chociaż zdecydowanie niższej postury niż kulejący. Szedł dumnie wyprostowany, z wypraną z emocji twarzą.
- Przenoszą cię – warkną strażnik, przepuszczając niższego mężczyznę. Oddał mu klucze i oddalił się szybkim dla odmiany krokiem.  Nowoprzybyły zamknął celę od środka i odwracając się spojrzał z dziwnym rozbawieniem na więźnia.
- Liam Antonii Dervendu, miło mi poznać osobiście – mężczyzna wyciągnął dłoń, doskonale wiedząc, że jego rozmówca nie jest w stanie jej uścisnąć. – Nazywam się…
- Davis Bowes, Strażnik I stopnia – przerwał mu Liam, każde słowo wypluwając z obrzydzeniem.
- Od niedawna Pułkownik i prawa ręka Mistrza – uzupełnił prezentację Davis.
- Marionetka zawsze pozostaje marionetką, nieistotne jest jak ważną – mruknął więzień.
- Grabisz sobie, Dervendu.
- Bez różnicy jak głęboki będzie dół, który sobie wykopię. I tak najważniejsze kogo do niego zapędzę – sprostował Liam, patrząc pułkownikowi w oczy.
- Byłbyś idealnym Strażnikiem, gdyby… - mężczyzna zawiesił teatralnie głos, czekając na oznakę zdenerwowania. Nie doczekał się jednak żadnej reakcji ze strony więźnia, więc usiadł na niewygodnym łóżku więźnia i kontynuował – Gdyby nie twoja chęć szybkiego działania bez wcześniejszego myślenia i twoja skłonność do… łamania zasad.
- Ależ zasady są po to, żeby je łamać – Liam wyszczerzył się w uśmiechu, ukazując swoje pożółkłe zęby.
- Jesteś podobny do brata – zauważył pułkownik, wstał i zaczął krążyć po celi. – Nie mówię oczywiście o wyglądzie, nigdy go nie widziałem. Ale słuchy o jego zdolnościach dotarły nawet do wyższych kręgów – jakby specjalnie podkreślił, że Chris nie dorastał mu do pięt.
      Liam patrzył uważnie na pułkownika, zastanawiając się, czy spotka kiedyś bardziej bezczelnego człowieka. Kolejne słowa Davisa tylko utwierdziły go w przekonaniu, że… nie.
- Szczerze mówiąc – kontynuował swój monolog nowo przybyły  – Nie interesowałem się zbytnio osobą Christophera. Chociaż… kiedy okazało się, że to on i oczywiście ty złamaliście Kodeks, poszperałem trochę w… przeszłości Chrisa. I tak się składa, że natrafiłem na dwa bardzo ciekawe fakty. Niestety… wszystkie zarzuty wycofano ze względu na brak jakichkolwiek dowodów.
      Powoli znudzenie zaczęło przeradzać się w złość… matowy ton pułkownika z każdą minutą przybierał na fałszu.
- Do rzeczy! – warknął Liam, próbując nie zwracać uwagi na to, jak duży ból sprawia mu mówienie.
- Ustaliłem z Mistrzem, że zostaniesz oczyszczony ze wszystkich zarzutów i przyjęty w nasze szeregi nie robiąc prawie nic.
- A gdzie haczyk? – zainteresował się więzień.
- Haczyk? – wyraz twarzy pułkownika wyrażał czyste zdziwienie. Jednak nawet w tej chwili wydawało się, że jego oczy pozostają tak samo puste. – Nie ma żadnego haczyka. Będziesz musiał tylko potwierdzić wszystkie brudy, które wygrzebaliśmy o twoim bracie.
- Bezpodstawnie – stwierdził Liam, nie mając nawet zamiaru, by zabrzmiało to jak pytanie.
- Ależ oczywiście, że nie! – żachnął się pułkownik. – A więc…?
- Nie jestem plugawą świnią, która będzie na każde wasze zawołanie – powiedział na pozór spokojnie Liam.
- Ależ to nie podlega wątpliwości. Mam jednak nadzieję, że zdecydujesz dobrze.
       Liam kiwnął głową, na znak zrozumienia słów pułkownika. Mimo wszystko nawet nie mógł sobie wyobrazić, jak sprzedaje brata w ręce Strażników, a co dopiero być w ich szeregach! Miał ogromną ochotę roześmiać się pułkownikowi w twarz, pokazać, że Strażnicy też nie są idealni. Ale nie mógł… rozcięta warga dawała się we znaki, kiedy próbował mówić, a złamana jak podejrzewał noga bolała niemiłosiernie przy najmniejszym nawet ruchu.
- Przenoszą cię – poinformował go Davis po dłuższej chwili milczenia. – Zabiorą cię do miejskiego szpitala w Edynburgu. Tam opatrzą wszystkie rany i złamania. Później zostaniesz przesłuchany i zdecydujesz, czy będziesz zeznawał przeciwko bratu.
***
      „Kiedy wymawiam słowo „przyszłość”,
Pierwsza sylaba jest już z przeszłości.
Kiedy wymawiam słowo „cisza”,
Niszczę ją.
Kiedy wymawiam słowo „nic”,
Stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.”
~ Wisława Szymborska
     - Wiesz, że teraz jestem twoim wrogiem? – zapytał ją jednego z deszczowych wieczorów, kiedy starali się zabrać wszystkie informacje o Strażnikach.
- Zawsze nim byłeś – sprostowała nie odrywając wzroku od mamy europy i Azji, co chwila zaznaczając drobnymi krzyżykami siedziby Strażników.
- Nawet kiedy przekazałem ci kopertę od ojca?
- Nawet wtedy – odparła zupełnie automatycznie. Po chwili jednak przeniosła zdezorientowane spojrzenie na ceglaną ścianę piwnicy. – Jaką kopertę?
- No… kiedy siedziałaś przed Ośrodkiem Szkoleniowym. Już wtedy był martwy – stwierdził.
     Mruknęła ciche „Aha” i wróciła do mapy, usilnie próbując przypomnieć sobie treść listu. Poddała się za którymś razem i ponownie skupiła uwagę na mapie.
    Usłyszała, jak Chris podnosi się ze sterty papierów i kieruje kroki w stronę biurka. Odgłos otwieranej szuflady, nieco skrzypiącej ze względy na wiek. Później cisza… zmącona tylko ich oddechami.
- Co jest? – zapytała przenosząc na niego wzrok. Stał w bezruchu nad otwartą szufladą i tylko jego falująca klatka piersiowa świadczyło o tym, że jest przytomny. Odłożywszy mapę i długopisy na podłogę i podeszła do mężczyzny. Drgnął, gdy w przyjacielskim geście położyła swoją drobną dłoń, na jego ramieniu. Prawie niezauważalnie wskazał jej leżące w szufladzie zdjęcie.
       Pożółkła, naderwana i z jawnymi śladami zalania fotografia przedstawiała całą rodzinę Kath. Jej ojciec, Sebastian stał przytulając żonę i na oko piętnastoletnią dziewczynkę z włosami związanymi w opadającego na ramię warkocza. Matka trzymała obie dłonie na ramionach Philipa, którego lekko przydługie włosy rozwiewał wesoło morski wiatr. Tłu towarzyszyło chowające się leniwie za horyzontem słońce, które barwiło wodę na delikatną czerwień. Klasyczna morska sceneria. Na dalszym planie kilka mew w locie, fale rozbijające się o kamienisty brzeg, a w porcie przycumowane różnorakie łódki rybackie. Katherine pamiętała wakacje, na których zostało zrobione to zdjęcie. Jedna z ostatnich radosnych chwil, którą szczęśliwie udało się uwiecznić. Później śmierć ojca i załamanie, zamknięcie się w sobie matki z tego powodu. Wszystko runęło jak wyjątkowo niestabilny domek z kart.
      Ze zdziwieniem zauważyła kolorowy wycinek. Uśmiechnęła się gorzko, kiedy uświadomiła sobie, że Philip dokleił obok siebie głowę najlepszego przyjaciela – Christophera. Już chciała to skomentować, ale nim zdążyła otworzyć usta, chłopak ją uprzedził:
- Płaczesz? – zapytał Chris. Sama dopiero teraz zdała sobie sprawę, że cichutko pochlipuje. Pokiwała przecząco głową i wbrew sobie pociągnęła kolejny raz nosem.
- Po prostu przypomniałam sobie rodziców – jej głos brzmiał aż nazbyt twardo i pewnie, jednak załamał się na ostatnim słowie. Po chwili zaśmiała się nieśmiało – Jesteś na rodzinnym zdjęciu.
     Pokiwał nieznacznie głową, ale i jego kąciki ust uniosły się w delikatnym uśmiechu.

- Tak, jestem.

................................................................................................................................................................ Cóż... rozdział dość krótki, nie zawiera zbyt dużo nowych faktów, ale musiałam coś wstawić... Rozdział z dedykacją dla: DiaMentu, za długie, motywujące komentarze i postarzenie mnie o 3 lata :P    Dla moich kochanych i jedynych w swoim rodzaju Goluma i Lestrange vel Elf, po prostu za to, że Was mam <3 Jeszcze jedna sprawa do DiaMetnu... mianowicie chciałam zapytać Cię o numer GG? Mój to 47731316 :) To już wszystko, pozdrawiam Skrzat :*