czwartek, 27 lutego 2014

Carmina I "Jesteśmy sami" cz.II

CARMINA I "Jesteśmy sami"
Część druga - zarys uczuć



"Było w nim coś niesamowitego.
Coś co pragnęła odkryć, co nie dawało jej spać.
Był w każdej sekundzie, minucie i godzinie.
Był zagadką na resztę życia."

     Tak, zgóbiłam się na pewno. Zostawiły mnie i spokój, i pragnienie, i bliskość, nawet głód. I choć myślałam, że to tylko przedstawienie, legendą jest, iż rzeczywistość ścina z nóg. A tym czasem... Nie ma dublera! Sprawdzałam za kulisami i przed, ale nie ma go! Na nic zapewnienia, że na scenę nie wyjdę, że nie zmuszą mnie. To musi być coś zabawnego, ale nie komedią ma też być... Musi mieć coś z dramatu i tragedi, poezji i prozy kunszt przyszło mi poznać dziś. Cóż to za garunek? Pytam, a odpowiedzi udzielić nie chce nikt. Chciałabym być widzem, siedzieć w zakątku odległym sali. Żeby nie padały światła reflektorów, i by zupełnie blisko były drzwi. A jestem na scenie! Zaśmiałabym się, gdyby nie przerażenie, nie myśl, że zepsuje przedstawienie... 
    Jakiś oklaski słychać od widowni strony, za kulisami chowam się ostrożnie. Ktoś krzyknął coś, ktoś usiadł, aż w końcu trzeci dzwonek i przerażenie wzmogło się. Gdzie scenariusz?! Wołam zrozpaczona, od roli już się nie wywinę. Mogę tylko uciec wystraszona, że znów przeze mnie pójdzie wszystko źle. 
    Nie ma nawet ciszy... Ach, ci ludzie znów wszystko zepsuli! Patrzą, cieszą się z innych rozpaczy, ale braknie im odwagi, żeby wyjść na scenę i zabłysnąć tam jak nikt. Niestety, są zbyt samolubni i tchórzliwi, by przed publicznością stać. W odbicie własne zapatrzeni. Tylko para oczu w mroku złotem i szmaragdem się mieni. Czasem rumień krawawy na policzkach wystąpi, innym razem powieka drgnie niespodziewanie. Mamy ciało, a nie nad nim władanie. Posiadamy duszę, ale kiedy ta niespodziewanie ucieka nam przez palce cierpimy. Przyszedł nasz czas, nasze pięć minut kresu dobiegło. Odchodzimy.
    Tak naprawdę mógł nas spotkać gorszy los. Życie bez miłości...? Do dopiero losu cios. Ten ból, tak palący i głęboki, zadaje rany trwalsze niż spojrzenie z ukosa, niż dłoni gest. Nawet gdy przez nieznajomego zadawany jest. Zupełnie jakby nie było czasu na sumienie. 
I nie ma go przecież, to tylko przedstawienie.

   Smutku... Smutku, tutaj jestem! Jeszcze niedawno chciałeś serce me. Ale lepiej diabłu dusze sprzedać, niż cenność tę smutkowi podarować. Jeszcze niedawno gotów byłeś się targować, o mnie, serce i o strach. Tylko gdzie jesteś? Pod postacią jaką skryłeś się? Może jesteś dziś ptakiem, co na drzewie przysiadł... A może chłodnym wiatru powiewem? Nie, nie ma cie tu, można to wyczuć. Nie ma, bo półuśmiech mam na twarzy, a w oczach brak łzy. Ale nie mam rumieńców. To twoja sprawka, podejrzewałam to. Moim zdaniem pojawić się powinieneś na zawołanie, ja pstryknę palcami i już, pojawiasz się na progu. 
Smutku? Gdzie jesteś?!

Gdzie spokój?

Och... Jak miło! Już dostrzegłam sylwetki zarys twojej. Zbliżasz się zbyt wolno, strasznie odciągasz spotkania chwilę. Ale jesteś coraz bliżej, nie sztuka zauważyć to. Już widzę twoją postać! Ma oczy i noc, i usta... Zamieniłeś się w coś, co boli najbardziej, co wyciska łzy i radość tłumi. Jesteś bestią zupełnie jak z horroru. Masz też ręce i nogi, nawet tłów. Widać to na oka pierwszy rzut.  Jaki ty sztuczny... Oczy nie błyszczął, powieki nie mrugają. Usta nie drgnął nawet w cieniu uśmiechu. Jesteś człowiekiem!
    To napewno ty. Któż by inny mógł być tak nieradosną postacią? I niemroczny, i tak obojętny zarazem. To ty, smutku, to ty, przecież widzę... No dalej, uchyl usta swoje. Mimo, że lęknę się twojego głosu, chcę usłyszeć to. Wątpię, że to będzie coś przyjemnego, ale zawsze jest wybór, a ja teraz nie mam go. Otwórz usta, proszę, przemów. Ześlij w kąt nadzieje me.
    Jak nieorzyjemny ty masz ton, timbr głosu ciszę rozsadza. Uszy bolą, choć już cierpię stale. Przemówiłeś i odchodzisz. Ja nadal cierpię... Ból, on rozsadza serce, a ty je zabierasz i...
Opuszczasz mnie znów. 

     Brawa... Brawa są wszędzie! Biją je wszyscy co stoją i siedzą. Biją ją, ale nie dla mnie. Jeszcze stoję za kulisami, ale już mnie ktoś na scenę ciągnie.
I już tam się pojawiam. Choć nie mam serca, ono mi odebrane ja wciąż czuję.
Ja czuję i tęsknię, kochany!

A może to tylko złudzenie? Tylko sztuka,
Marne przedstawienie.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*

Tych, co jeszcze nie czytali, zapraszam na rozdział 25 :)
Ludum

niedziela, 16 lutego 2014

25. "Budząc się przed świtem."

Czy wolności my szukamy?
Nie wiem tego. 
Nie chcę kłamać.
Diabeł jest, choć ja nie wierzę.
Niebo też, ale czy w niebie?
Biel otacza mnie całego,
Czy ja chcę, czy nie chcę tego?
Kiedyś byłem inny, widzisz
Kiedyś byłem też człowiekiem...
Tak, takim z krwi, z kości!
W oczach ja nie miałem złości.
Ja człowiekiem! A czym człowiek?
Marionetką w czyichś dłoniach.
Zwinne palce czyjąś bronią.
Jedna nitka, jeden ruch.
Jedna myśl. Czy wierzę w cud?
~ Ludum "Maska" (fragment)


    Wróciły dawne koszmary. Znów budził się w nocy, czasem z krzykiem, innym razem otoczony ciszą. Prześladowały go dawne błędy, zdrady tych, których kochał. Nie umiał kierować swoimi snami mimo ogromnych chęci. Zazwyczaj budził się nad ranem i zasypiał po blisko godzinie włóczenia się po rezydencji.
   Wszystko nasiliło się po wyjeździe Katherine i Christophera. Zrozumiawszy swój błąd zaczął coraz więcej czasu spędzać w domu. Za późno jednak na naprawę błędów, kości już rzucono, więc on musiał tylko przyłączyć się do gry. Na co czekał? Jaka była stawka?
Czy stać go na kolejną porażkę?
    Zwycięstwo jest przecież towarem o krótkim terminie ważności i zazwyczaj niezwykle deficytowanym. A on lubił czerpać całymi garściami i niektórzy zręcznie to wykorzystali. Nie przepadał za swoimi cechami charakteru...

     Szalka przechyliła się, gdy spadła na nią kolejna senna mara. Koszmar był wyraźnie przefantozjowany i nierealny, ale mimo wszystko sprawił, że Michael obudził się z krzykiem i nawet mrugać starał się krócej, i rzadziej niż zazwyczaj, tylko by mieć oczy zamknięte jak najkrócej. Czuł się jak w pudełku z luster zamiast ścian, sufitu i podłogi... Każdy dzień wydawał się taki sam i gdyby nie to, jaką cennością był dla niego w tej chwili czas, nie zwracałby nawet uwagi na dzień miesiąca. Niestety, nawet kiedy zapominał który jest rok, wciąż wiedział, która godzina, minuta...
Ciężko jest zapomnieć.

    Coraz częściej wędrował po rezydencji za dnia. Odwoływał spotkania i zostawał w domu. Niestety w żaden sposób nie pomogło mu to w zwalczaniu tęsknoty, wręcz przeciwnie - uczucie nasiliło się, gdy błądząc bez celu natrafił na pozornie zamknięte drzwi, a za nimi znalazł te same zapomniane pudła, o których wspominała Kath. Wszystkie pamiątki, zdjęcia, starocie, listy z wyjazdów słóżbowych, gazety, album ślubny, między stronami którego leżał ciemnofioletowy, zaschnięty irys z ogrodu Anny. 
    Wyjeżdżając wiedział, że nie wróci, że nie może się pożegnać. I choć serce mu się krajało, nie zawrócił, nawet nie spojrzał wstecz. Wiedział, że postąpił dobrze i jednocześnie popełnił największy błąd. Chciał ich chronić, a nie mógł przecież zagwarantować im dobrej przyszłości... Nie mógł przewidzieć. Nawet nie świętowali jego urodzin, bo w ich dzień był poza domem, poza ziemią... Musiał odwiedzić prawdziwe piekło. 

"Kto przeżyje wolnym będzie, 
  Kto umiera wolny już."
~ "Warszawianka"


   Tradycje mają to do siebie, że kiedyś muszą wziąć swój początek, a później końca tylko wyczekiwać. Niektóre zwyczaje nas męczą i denerwóją, choć są też ta bardziej radosne, czy chociażby znośne, oczywiście w odpowiednim stopniu. Istnieją też tradycje, które rozpoczęte uświadamiają nas jak marną mamy osobowość. 
    Michaela de Bartena zaczynał denerwować zwyczaj spotykania się z Alice. Odwołał ostatnie dni wizyt i nie wystąpił za próg domu. Jednak kiedy blondynka zadzwoniła do niego nie mógł nie przyjść. Mogła kłamać, ale słowom nie można wierzyć, wiedział to doskonale. Zmysłom nie ufał również, ale tym razem nie zdawały się zawodzić. 
   Stał przed nim, prawie wcale się nie zmienił. Może tylko twarz miał bardziej przeoraną zmarszczkami, oczy pozbawione błysku, a ciało bardziej wątłe. Postać Adrew Meldow'a była widocznie nadgryziona zębem czasu. Alice nie kłamała, faktycznie go znalała. 
- Liczyłem na cieplejsze powitanie - przyznał rozpościerając ramiona do uścisku. Mimika Michaela mówiła sama za siebie. Nie będzie cieplejszego powitania. 
- Na sposób w jaki nas traktują musimy sobie sami zasłużyć, to twoje słowa, Meldow - sarknął de Barten. - A ty nie zasłużyłeś na przychylne spojrzenia.
- Wiem, że namieszałem, ale nikt nie jest bez winy. 
- Spowodowałeś śmierć ludzi - wyrzucił mu Michael.
- Tylko kilku śmiertelników - wzruszył ramionami Andrew. - Było to dla nich wybawieniem! Wstydzili się życia jako marni słudzy. Taki los nie był ich warty.
- A ty ich wybawiłeś - zaśmiał się de Barten. - To ty nie byłeś wart zadania im śmierci!
- Zginęli jako bohaterowie - wyznał szeptem Andrew. - Wiedzieli o co walczą i oddali życie za wiarę. Odeszli na zasłużony odpoczynek. Mieli wybór, doskonale o tym wiesz. Mogli się przyłączyć do was, ale się nie przyłączyli.
- Jestem im za to dozgonnie wdzięczny - oczy Michaela zaszły mgłą. - Czas już zebrał wystarczająco dużo żniw i ciągle nie ma dość. Nie należy podsuwać mu ofiary pod nos.
- Jego plony są gniłe, mało kto z jego zwolenników ma czyste serce.
- Mało kto z nich ma serce - na drobnej, ale dumnej sylwetce Alice spoczęły dwa męskie spojrzenia. - Taka jest prawda, Czas niszczy nawet Strażników.

****


Zalega teraz cisza po kątach.
Lustro niewdzięcznej rozbite,
Odłamki jego na fortepianie leżą,
Błyszczą w świetle lampy.
Wydają się mnie śledzić te kawałki szkła.
Cienie błądzą gdzieś na ścianach,
Nadzieja się zgubiła.
Jutro powinno być lepsze, mówili...
Ale los tego nie przewidział.
I już chyba ranka każdego 
Budząc się przed świtem
Widzieć będę lustra odłamki
Na fortepianu czarno białych klawiszach.
~ Ludum "Lustro niewdzięcznej" (fragment)
  

      Gdy kielich jest do połowy pusty, jednocześnie czyni to go na wpół pełnym. Bez wątpienia jednak nadal był to kielich, nawet jeżeli jego zawartość stanowiła dyskusyjną kwestię. Czasem żałował, że jego rzeczywistość nie ma takich paradoksalnych rozwiązań.
     Mimo, że Liam otworzył usta, nie wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk. Wszyscy nastawili uszy w oczekiwaniu... Ale cisza nadal zalegała po kątach. Może upadła pinezka, ktoś skutnął paznokciem o stół? Cichy brzdęk obudził Dervendu z zamyślenia. Przez chwilę wydawał się sklejać sylaby, by w końcu wypluć jedno, konkretne zdanie:
- Nie będę kłamał. 
     Ciche, gorzej już słyszalne w lawinie nowopowstałych szeptów dwa brzdęki nie umknęły uwadze Philipa. Był już pewny, że i za pierwszym razem źródłem dźwięku wcale nie była pinezka, czy paznokieć. Co prawda nie widział ochrony, ale intuicja podpowiadała mu, iż na sali pojawił się ktoś nowy.
- To... Dobrze - starał się opanować sytuację sędzia. Faltey doszedł do wniosku, że ten zabawnie wyglądający w białej peruce człowiek musi mieć nerwy ze stali, pewnie to doświadczenie tak go zachartowało. - Panuje tu zasada prawdomówności, za kłamstwo należą się surowe kary.
    Kłamał jak z nut, to było oczywiste. Sędziemu nawet powieka nie drgnęło, gdy naruszał świętą zasadę sądu. Każdy wiedział, że karę otrzyma, ale z innego powodu. Karę otrzyma, jeśli Liam Dervendu nie zacznie mówić tego, co mu kazano. 
- Nie będę kłamał - powtórzył Dervendu i zamrugał kilka razy, jakby tracąc świadomość. Powieki lekko mu opadły na oczy, ramiona stały się wątłe. Philip zaczął się poważnie zastanawiać, czy trucizna jaką mu podali nie zaszkodzi mu bardzo. Miał wielką nadzieję, że chłopak wyjdzie z tego cało. - nie będę kłamał, dlatego wszystko co powiem jest szczerą prawdą.
    Szepty zamiast ścichnąć nasiliły się. Nawet usta Gerbunga poruszyły się, ale wypowiedział tylko kilka słów. 
- Potwierdzam oskarżenia Philipa Sebastiana Faltey, wszystkie - podkreślił z taką mocą, iż Philip pomyślał, że sam byłby uwierzyć, gdyby nie znał prawdy. - Owszem, nie byłem świadkiem morderstwa, ale czytałem jego korespondencję, więc jestem obeznany w temacie. Zabił starszego już mężczyznę, starzec nawet nie zauważył jak zamachnął się na niego z nożem. Podobno cierpiał.
- Oszustwo względem Mistrza? 
- Nie jestem pewien, słyszałem tylko pogłoski. Faltey'owie często są na językach. Podobno łgał w imię dobra, widocznie zapomniał, że nie istnieje coś takiego. Kłamstwo zawsze jest kojażone negatywnie.
- To wszystko, co chciał nam pan przekazać? 
- Tak, wysoki sądzie - z odpowiedzią Liam lekko zwlekał, a i nim otworzył usta spojrzał na zebranych, jego wzrok spadł w okolice miejsc zajmowanych przez najwyższą lożę.
- Philipie Faltey, proszę o powstanie - rozkazał sędzia, oskarżony szybko wypełnił polecenie. - Czy chciałby pan coś dodać?
- Owszem - potwierdził Philip. - Owszem, skłamałem Mistrzowi, ale proszę postawić się na moim miejscu! Zdradzić kogoś, kogo się kocha, kto ufa tobie jak nikomu innemu. Zostać samemu pośród tłumu... Nikomu, nawet największemu wrogowi nie życzę takiej przyszłości. 
- Dziękuje za szczerość, panie Faltey - uśmiech sędziego był krzywy, widać bardzo żadko unosił kąciki ust. Jednak od biedy można było nazwać ten grymas uśmiechem. 
     Później wypowiedziało się jeszcze kilka osób. Między innymi pojawił się sam Gerbung nie omieszkając wspomnieć jaki chaos w całym systemie Czasowym zapanował po kłamstwie Philipa oraz jak wielkie i surowe konsekwencje ponieść powinien Faltey. 
     Kiedy sędzia uznał, że czas przeznaczony na rozprawę się skończył wszyscy zaczęli opuszczać salę, pierwsi wyszli, oczywiście przez główne drzwi, członkowie loży z Mistrzem na czele. Jako jedni z ostatnich wstali najbardziej nieznaczący świadkowie, wśród nich Liam. 
- Przepraszam, naprawdę nie chciałem, stokrotnie mi przykro! Proszę mi wybaczyć - mówił wylewnie do sekretarki odpowiedzialnej do zapisywania przebiegu rozprawy, po tym jak potknął się i upadając złapał się blaty biórka rozlewająca po jego powierzchni granatowy atrament. 
    Tylko dwie osoby wiedziały, do kogo faktycznie kierowane były przeprosiny, że przewrócenie kałamarza było tylko pretekstem i jedną z niewielu opcji. Tylko Liam Dervendu i Philip Faltey wiedzieli, że jeden przepraszał drugiego.

***

"Wybrałem śmierć, a jednak żyłem dalej,
Z kawałkiem wiosła w dłoni, gotów walczyć o życie.
Walczyć o to, na czym mi już zupełnie nie zależało."
~  Gabriel García Márquez "Opowieść rozbitka"

- Miałeś szczęście - stwierdził Gerbung. - Przez chwilę zdawał się wyjść spod działania zaklęcia.
- Nie jestem doświadczonym magiem, znam tylko teorytycznie podstawy - przyznał Urgens kwaśno. - Nigdy nie gwarantowałem całkowicie pewnych efektów. 
- Co z zapewnieniem ochrony wszystkim budynków w Irrycie?
- Pracuje nad tym. Planuje stworzyć dla każdego domu prywatną otoczkę bezpieczeństwa, dzięki temu kiedy jedna z nich ulegnie zniszczeniu inne będą ciągle w użytku. Wątpię, że pozwoli to nam zmylić Faltey i Dervendu, ale z pewnością zyskamy kilka cennych minut, może nawet godzin. Likwidacja nawet drobnego obiektu magicznego zajmuje chwilę czasu. Nawet taka osoba jak Certus nie będzie w stanie przebrnąć przez to tak łatwo.
- Co masz na myśli mówiąc "tak osoba"? - zwątpił Mistrz kołysając w filiżance resztki herbaty. 
- To niepotwierdzone fakty, ale podobno kiedyś interesowała się czarnoksięztwem. Chciała znaleźć sposób na skontaktowania się z Dalka Dhimashada.
- Dalka Dhimashada? Dziwna nazwa jak na miejsce - Gerbung mlasnął obleśnie i dopilnować herbatę.
- To tylko jedna z nazw, jednak ta jest najczęściej używana, a raczej była. Krainę tę zapomniano tak samo jak magię. Głoszą o niej legendy, jedne z tych okrutniejszych. Kiedyś poddawane były wrogiej cenzurze, wycinano z nich sceny tortur, ale mimo to śmiertelnikom włosy na karku się jeżą. Kto stopę postawi poza próg już nie wraca. Dalka Dhimashada jest Krainą Śmierci. 
- Wiesz w jakim celu Certus chciała tam dotrzeć i kiedy?
- Nie wiem do końca kiedy, zgaduję, że na przełomie szkolenia i inicjacji Strażniczej. Chciała skontaktować się z ojcem.
- Z ojcem? - z ust Mistrza ponownie wydobyli się mlasknięcie. Przez chwilę panowała cisza, jakby Gerbung zastanawiał się nad słowami, a Nicolas nie miał odwagi odezwać się bez zgody. - A tak! Faktycznie, był taki jeden Faltey przed tą dwójką... Jak mu było, chwila, zaraz sobie przypomnę. To był bardzo udany rocznik, nie przypomnę wszystkich. Musieliśmy dobierać nowym po dwa przydomki. Vit? Sim Vitte?
     Mistrz czoło miał zmarszczone, jakby faktycznie zależało mu na tej informacji. Po chwili wstał i z zakurzonej półki zdjął jedną, równie starą co grubą księgę. 
- Tu - wskazał na tomiszcze - Co rok zapisuje się wszystkich, którzy przeszli szkolenie, ich wiek i Imię Strażnicze - przez kilka chwil błądził po stronach. - Sibi Vitam*.
    Mimo, że Urgens nie wiedział co stanowi kłopot, widział, że takowy jest. Mistrz momentalnie pobladł, zatrzasnąć ze złością księgę i nawet nie odstawił jej na miejsce. Następnie strzelił kostkami u palców obu rąk i uśmiechnął się z roztargnieniem swoimi wąskimi wargami.
- Wiesz, Urgensie - zaśmiał się, było w tym śmiechu coś nerwowego. Nicolas zmarszczył brwi. Mistrz zawsze miał wszystko dobrze rozegrane, nie było szans na niepowodzenie. Co skłoniło go więc do nerwowości? - Śmieszna sprawa z tymi Imionami Strażniczymi. Wiesz, że nie są przypadkowe, że coś oznaczają? Nie wiesz, jakbyś mógł wiedzieć?! Ale spokojnie, spokojnie... Wszystko zaraz wytłumaczę!
- Mistrzu, może herbaty - przerwał mu Urgens wiedząc, że może być ukarany za nietakt. Nie chciał jednak, by Gerbung powiedział więcej niż powinien. Wtedy kara groziłaby im obu, a Nicolasowi grzebanie wpamięci nigdy nie zdawało się szczególnie... przyjemnym doświadczeniem. Mistrz jednak nie zwrócił uwagi na jego niegrzeczne zachowanie, tylko zamaszystym ruchem nalał zimny już napój do filiżanki przy okazji rozlewając zawartość imbryka na biurko. Wypił wszystko za jednym zamachem jednocześnie wypraszając Urgensa z gabinetu. Filiżankę odstawił na tależyk z taką mocą, że delikatna porcelana rozbiła się w drobny mak.
    Przeklinał własną nieostrożność. Jak mógł nie przewidzieć możliwości, że Sebastian Faltey wybierze życie?

***

"Po ulicy miłość hula wiatr
Wśród rozbitych szyb
Patrz poeci śliczni prawdy sens
Roztrwonili w grach
W półlitrówkach pustych S.O.S
Wysyłają w świat"
~ Perfect "Nie płacz Ewka"


     W tym mieszkaniu dawno już nie gościło tyle osób, choć było ich tylko dwoje. Pani domu nie wdawała się w dyskusję między starymi pzyjaciółmi, których rozdzialił Czas. Mimo wszystko była dumna, że to właśnie ona przyczyniła się do ich ponownego spotkania.
- Gdzie podziewałeś się przez cały ten czas? - zainteresował się Michael.
- W zasadzie, gdzie wiatr zaniesie - zaśmiał się Andrew. - Miałem w Londynie znajomego, zegarmistrza. Nie znał się na Zegarach Strażniczych, ale pogrzebał w historii, straszni go to zaciekawiło, zwłaszcza, że jego syn był kiedyś Strażnikiem. Dał radę wyrobić mi zegar z mechanizmem bardzo podobnym do Strażniczego. Numer zegara nie był zarejestrowany w bazie, więc Gerbung nie byłby w stanie mnie namierzyć. Coś musiało się przestawić, bo cofając się o pięć lat, wylądowałem w okresie renesansu, na dodatek w samych Włoszech. Zostałem tam, szczerze mówiąc bałem się, że znów coś pójdzie nie tak. 
- Spędziłeś tam tyle lat? Kiedyś nie nawidziłeś siedzieć na jednym miejscu - prychnął Michael, obawy nadal siedziałyśmy gdzieś na dnie świadamośći.
- Podróżowałem praktycznie bez przerwy, tylko nie w Czasie. Nawet przywykłem do takiego życia. Tylko tęskniłem za Mary. 
- Rozmawiałem z nią przed wyjazdem - wyznał de Barten. - Rozumiała co się święci, ale nie zdążyła tobie nic przekazać. Dość szybko uciekłeś.
- Chciałem pozałatwiać parę spraw i wrócić na stare śmieci - westchnął. - Ale nie wróciłem.
- Nie chciała byś żałował. Miałem ci to przekazać, ale nie zdążyłem. Ukryłeś się wśród prostych ludzi obdarzony ich ufnością, a to najlepsze z możliwych schronów. Nie byliśmy w stanie cię wytropić, a szukaliśmy w wielu miejscach. Mój oddział z twojej wopiny stracił trzech żołnieży.
- Uczono ich by uważać na ludzi zapominając o żywiołach - prychnął Meldow. - Ogień ich połknął. Byli strąceni w piekle, które sami rozsiali! Wystarczyłoby kilka iskier, które dalej poniósłby wiatr, ale musieliście być spektakularni.
- Musieliśmy, taki mieliśmy rozkaz - wyjaśnił smutno Michael. - Zaatakowaliśmy płomieniami, nie z powodu chęci, a z przymusu. 
- Wiesz co? - z ust Andrew wydobył się wredny syk. - Zaczynam żałować, że nie zginąłeś razem z innymi.
    Zaśmiali się oboje, wrócili do dawnego przekomarzania się.
- Wybacz nie chciałem cię zranić - Michael teatralnie zrobił zawiedzioną minę. - Wybacz, wybrałem życie.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*

* Sibi Vitam (łac.) - wybrał życie

Dla wszystkich, którym zaczęły się ferie!

W tym rozdziale występuje wątek, którego uzupełnieniem są rozdziały 11 i 17 :)


Pozdrawiam, Ludum :*