środa, 25 grudnia 2013

Carmina I "Jesteśmy sami"


    Stworzyłam jeszcze jeden "gatunek", czy też podrozdział notek dodawanych na blogu. Będą one miały charakter Miniaturki I "A żyć możesz tylko dzięki temu, za co mógłbyś umrzeć.", chociaż palnuję je nieco dłuższe i dodatkowo każdą carminę mam zamiar podzielić na części. Chciałabym się skupić bardziej na emocjach, więc podejrzewam,mże carminy pisane będą w pierwszej osobie, przynajmniej tak mi się teraz wydaje. 
  Prawdę mówiąc nie wiem do końca, co właśnie robię, ale chciałam oddzielić miniaturki od tego typu pisaniny, mam nadzieję, że się spodoba ;)
Enjoy!
**************
   CARMININA I "Jesteśmy sami"
 Część pierwsza - zgubiona miłość


"Wiecznie samotni, wiecznie szukający
z wiecznej nadziei wiecznymi złudami,
pełni tęsknoty gorzkiej i palącej,
błądzim po świecie, dziwne, obce cienie -
wreszcie ostatnie wydając westchnienie
jesteśmy sami"
- Kazimierz Tetmajer "Wiecznie sami" (fragment)


    Miłość... Banalne bicie serca, dwa oddechi obce innym. Złudna bliskość na chwile, na dwie. I kiedy już, już mamy ją tuż obok - odchodzi. Ucieka spłoszona spojrzeniem. Wstrzymujemy oddech. Gdzie bliskość? Gdzie spokój?
    Nadchodzi noc, ale nie śpimy. Jest cicho, bajecznie. Tylko serce wciąż i wciąż wyrywa się z piersi. Słońce zaszło, księżyc świeci. Myślimy.
   Na nic to, ale myślimy. To wszystko, co już przymyślane było po tysiąckroć. Nadzieja wraca z nadejściem nocy, jest jak tęsknota, ale nie aż tak osobista. Myśli brudne i te czystsze odzyskują wolność. Biegną ile sił, potkną się, nie wstaną. 
   Myśl ponownie umarła, a wraz znią nadzieja. Odeszła ambicja, zgubiło się pragnienie. Serce wciąż bije. Cicho i powolnie. Nie słychać go, nie czuć, ale nadal jest. Spokojnie.
  
*
   Nie ma spokoju. Gdzie jest bliskość?
   A tak... Już, już przez szparę w dzwiach ucieka. Teraz jest wolna. Zakazana dla niewłaściwego człowieka. Miłość...?

   Dziwne. Jeszcze wczoraj była gdzieś w pobliżu, głowę daję. Widziałam ją w fotografiach na ścianie, w perfumach stojących na toaletce. Szukałam już w szafie i na strychu. Zajrzę pod łóżko. Ale nie... Nie ma, choć nadal jest serce. 
    Minęła godzina, dwie? Sama nie wiem. Nie znalazłam miłości, choć pewna jestem, że była. Uciekło pragnienie, głód już nie znany. Ciągle liczę na miłość. Kochany! Ja jestem, tu, tuż obok, zobacz!
    Jest pusto, ciemno, smutno. To tylko noc. Jej koc przykrył miasto szczelnie. Chmury mknął po nieboskłonie, ale nie widzać łez. Chyba się zgubiłam... Błądze gdzieś nieopodal, choć kojarzę budynki. Och! To ta kawiarnia, gdzie kawę z rana zwykłeś pijać, a ta rzeka... Zupełnie jak z obrazka, który pędzlem twoim malowany wisi w salonie. I mostek nad tą rzeką wydaje się znajomy... To tu się spotkaliśmy. Pamiętam to jakby było nie wczoraj, a dzisiaj.
     Ale... Jest noc. Co więc widziałam? To chyba wyobraźnia figle płata z przed rana. Gdzie jesteś? Gdzie spokój? Już znalazłam bliskość. Tak! Jest tutaj, zaraz obok, tuż tuż. Spokój uciekł, nie ma też ciebie. Coś szeleści, coś szumi, zbliża się coś.
    To ty? Nie... Ach, szkoda. Głupia nadzieja, głupia też miłość. A tęsknota...? Szkoda słów. Gdzie jesteś? A gdzie spokój i bliskość?!
Uciekły, zostawiły mnie znów... 
  
    Szukałam, szukałam, przysięgam! Nie znalazłam niestety ni smutku, ni tym bardziej radości. Zgubiłam gdzieś miłość przez własną nieuwagę, a teraz za błedy płacić przyszło mi też. Podaj cenę, wiem, będzie nie mała, ale niczego mi już nie szkoda. Straciłam to, co najcenniejsze zapominając, że wogóle coś mam. 
   Podaj cenę, nie lękaj się. Pogodzić się przyjdzie już z tym. To moja wina, choć ciężko się do błędu przyznać. Ciszej, ciszej, domykam przecież drzwi.
    Serce? Serce chcesz w zapłacie! Faktycznie, cenna jest to rzecz. Trudno stwierdzić, czy to tylko chciwość, czy zemsta. Ale nie! Uprzedziłeś, że cena bardzo wysoka ma być, ale to już przesada... Serce? Serce?! Już lepiej duszę diabłu oddać, niż serce smutku. Nie tak umowa brzmiała... Nie tak było pisane. Trzymaj się słowa danego!
    Chcesz serce. Serce, powiadasz? Mogę dać coś cenniejszego... 

sobota, 21 grudnia 2013

Miniaturka VI Najbardziej nastrojowy, najbardziej radosny, najcieplejszy, choć doskwiera zimno...

Za co cenisz święta Bożego Narodzenia?
Za magię. Nie widzicie? Przecież jest wszędzie! Zwolnijcie na chwilę i się wschłuchajcie...
Czujecie ten mroźny wiatr, widzicie zniżki w sklepach, robicie aniołki na śniegu, poświęcacie marchewkę na nos bałwana i wciąż nie widzicie najważniejszego? Zauważyliście przymrozek na szybie. Podejdźcie, przypatrzcie się! Ile jest tam fantazyjnych wzorów...
Ciągle nie widzicie? No podejdźcie, przypaczcie się, użyjcie wyobrażni.
Ta śnieżynka, ta sama co teraz z wiatrem leci, to przecież nic innego jak malutki elf, odziany w białą sukienkę i czapkę. Jest drobna, więc nie widać jej uśmiechu, ale on tam jest, wyobraźcie  go sobie.
Wsłuchajcie się w wiatr... On niesie wszystkie piosenki, zamiata ulice, porywa czapki i mrozi nosy. Wsłuchajcie się proszę, dla mnie, ten jeden raz.
A ten zapach?! Nie kłamcie, wiem, że go lubicie. To pierniki z korzenną przyprawą. Są słodkie i pachnące... I jeszcze takie świąteczne! 
No i choinka. Trudną ją opisać w słowach, więc się uśmiechnę. Niestety Wy nie widzicie mojego uśmiechu, więc żyjcie wyobraźni... Widzicie las? Cały w zaśnieżonych drzewach, a na nich ani jednej bombki, żadnego światełka! Jest taki szczery, naturalny. I teraz postawcie sobie tę całą prawdziwość świąt w salonie. Ma już ozdoby, więc trochę wysztuczniała, ale wciąż jest piękna. Mój kot wdrapał się na fotel i zaczął bawić się złotą bombką. Kulka upadła z choinki i roztrzaskała się w drobny mak. 
Słyszycie jej upadek? Jeśli tak, to usłyszycie również magię świąt.

Podobno ludzie przychodzą i odchodzą. Mówią, że to normalna kolej rzeczy, powtarzają nam, byśmy się nie martwili. Ale wiecie, co? Dla mnie są takie dni, kiedy trzeba wybaczyć błędy. Jeśli chcecie wiedzieć, nie wierzę w Boga. Nie wiem, czemu tak jest, czemu to mówię, a tym bardziej na co Wam ta wiedza się przyda. Ale są takie dni, kiedy wrogowie życzą mi szczęścia, a przyjaciele wywołują uśmiech na twarzy. I chyba na tym polege cała magia - na wybaczaniu błędów, nie zwracaniu uwagi na ludzkie przywary. Wy też się czasem mylicie, więc zatrzymajcie się i rozejrzcie! Ludzie się śpieszą, gubią w tłumie, mają własne sprawy tylko nie rozumiem czy jest coś ważniejszego niż magia? Wszystkie uśmiechy na twarzach bliskich, podłe rumieńce zawstydzenia. Pocałunek pod jemiołą czuły, lecz krótki. 
Dni przemijają, czas ma własny rytm. Ludzie się spieszą, w tłumie mieszają, nie widzą magii, która ich otacza. Zwolnij więc proszę, dla mnie, ten jeden raz. Uśmiechnisz się może, może zapłaczesz, a może i jedno i drugie, rozejrzyj się wokół, czujesz tę moc, widzisz szczęście i trwogę. 
Są święta i wszystko się błyszczy, świeci wszędzie. 
Magia jest tutaj, nie trzeba jej wołać.
Zwolnij, a ona przybędzie

***


"Someone to rely on 
Me? 
I guess I was a shoulder to cry on"
- "Last Christmas"


      Mróz otrzymał pole do popisu. Był grudzień, jeden z najbardziej radosnych i nastrojowych miesięcy roku. Kilka pierwszych jego dni przeszło bezproblemowo, wszystko posypało się wraz z pierwszym świętem.
   Na mikołajki dostałam książkę. Wiedziałam, kto mnie wylosował i to ja wybierałam dla siebie prezent. Nie było przedświątecznej frajdy. Niestety razem ze śniegiem spadł na mnie pierwszy w tym miesiącu dół - miewałam je często i to zawsze z tego samego powodu. Siedziałam w ławce i zapisywałam notatkę z lekcji, kiedy na moich kolanach pojawił się biały miś. Uśmiechnęłam się do koleżanki. To był jej prezent mikołajkowy, ten pluszak. 
- Co się stało? - zapytała. Musiałam pociągnąć nosem i zamrugać kilka razy, żeby nie zapłakać.
- Nic - chyba nie będę nigdy aktorką, w każdym razie dobrą. Wogóle nie potrafię udawać.
- Czemu płaczesz?
- Nie płacze - zapewniłam. 
- Czemu płakałaś?
- Nie płakałam - to było kłamstwo oczywiście, jedno z daleko niepierwszych, ale bardziej parszywe niż wiele z nich. Choć ktoś powiedziałby, że to tylko łzy.
    Przez otwarte okno wiatr wrzucał do klasy płatki śniegu. Roztapiały się, nim zdążyły dotknąć podłogi. 
    Wytarłam łzy, strzaliłam parę razy kostkami u palców dłoni i starałam się skupić na lekcji. Nie wyszło mi, miałam inne zmartwienia.

*

   Wyszłam ze szkoły z uśmiechem. Tak, z uśmiechem, bo miałam tych, co mnie rozweselają. Nie wiedziałam, czy mogę na nich polegać, ale cieszyłam się teraz, w tej chwili. 
Śmiałyśmy się, zawsze się śmiejemy. Ludzie różnie nas postrzegają. Jedni ciągle upominają, każą się zachować jak przystało na okoliczności. Inni są dumni z wiecznego uśmiechu, cieszą się razem z nami, żartują, choć nie zawsze im to wychodzi. Ale my się śmiejemy, zapominamy o problemach,
   Tylko chwilami wydaje mi się, że nawet jak o nich zapomnimy, nie znikną. Boli mnie ta świadomość, pali oczy, choć może to ta oślepiając biel śniegu. Tak, to na pewno musi być to. 
Poszłam w inną stronę. Jechały do domu, a mi się nigdzie nie śpieszyło. 
Ludzie chcą uniknąć pośpiechu, a biegną. Pędzą na spotkanie z przeznaczeniem, które mogli bezpowrotnie wyprzedzić i nie zauważyć, jak szczęśnie umknęło im pod nosem. Popatrzyłam w niebo.
Było szare, smutne. Na policzki spadło mi kilka płatków śniegu. Ruszyłam dalej spokojnym krokiem. 
Wszyscy biegli, chowali się od mrozu i wiatru. Śmieszne. Tak łatwo dajemy się oszukać. Żyjemy szybko, takie czasy - pomyślałam.
Równie szybko umieramy.
Zwolniłam.
Nigdzie mi nie było śpieszno.
Tylko co można poradzić...? Takie czasy.

*******

Chciałam napisac coś weselszgo, ale mi nie wyszło :/ to pewnie przez brak śniegu, bo nie ma świątecznego nastroju :(
Miała być jeszcze jedna "część", ale historyjka o moich sankach z dzieciństwa do których mam ogromny sentyment nie kleiła się nie tylko podczas pisania, ale też do całości miniaturki... Nie skończyłam jej, mam tylko kilka zdań, więc postaram się ją jakoś ciekawie rozwinąć i wstawić jak w końcy wypadnie śnieg :)

*

Wszystkim Wam życzę wesołych, rodzinnych, pełnych uśmiechu Świąt! :)
Nie umiem składać życzeń, jakby co, ale na myślu mam wszysto co najlepsze :D
Pozdrawiam, Ludum :*

poniedziałek, 9 grudnia 2013

22. "I nigdy nie nienawidził."

"I can't take back 
The words I never said."
- Skylar Gray "Words"

    Słupek termomentra nie popisał się wysokością. Od kilku dni wachał się między zerem, a minus jednym stopniem. Wiatr łomotał w szyby, krople deszczu rozbijały się o chodniki. Nie lubiła jesieni. 
   Jej makijaż wtedy się rozmazywał, a włosy traciły blask. Denerwowało ją również noszenie parasola, a nie cierpiała kapturów. W wyniku czego pod koniec września znikała z pracy i najbardziej nielubiany przez nią miesiąc spędzała w domu. Wracała dopiero w grudniu, za którym też nie przepadała. Jednak śnieg był lepszy od deszczu. Wolne dostała wczoraj i od tego czasu nie postawiła kroku za próg mieszkania.
    
    Jak zawsze zaparzyła sobie poranną kawę i czekała. Czasem na nic konkretnego, zwyczajne oczekiwanie, przeczucie. Ale nie była to nawet cisza przed burzą, bo prawdziwa ulewa już się rozpętała. Brakowało tylko pioruna, który zakończy sprawę.
  I tak dzień w dzień... Ciągle czegoś brakowało.
  Jadła śniadanie, czytała książke, później obiad. Przychodzł zazwyczaj wieczorem, późym wieczorem, bądź tuż nad ranem. Miał klucze, ale zawsze korzystał z dzwonka do drzwi. 
   Pod tym względem nic się nie zmieniło, nawet tony ich głosów.
- Przed wczoraj była rozprawa, pisali o tym w gazetach - oznajmiła już w progu.
- Nie widziałem o tym, żadnej wzmianki.
- W Irrycie, w tamtejszych gazetach - sprostowała. - Była tylko wzmianka w czterech dziennikach, ale dało się posklejać wszystko w całość. Redaktorzy jeszcze wczoraj zaginęli bez śladu, przynajmniej to jest oficjalna wesja wydarzeń - westchnęła. - Herbaty?
- Poproszę - uśmiechnął się, ale było w nim coś fałszywego.
    Salon utrzymano w kontraście czerni i bieli. Za oknem była już noc, gwiazdy górowały nad ulicznymi latarniami, drapaczami chmur.
- Znasz przebieg jego sprawy? - zaimteresował się Michael. Alice wróciła z kuchni z dwoma kubkami herbaty.
- Bardzo okrojoną wersję. Próbowałam wejść na sale, jako opieka medyczna, ale dostałam zakaz. Szczegóły znają tylko obecni na sali, a było ich niewiele. Widziałam się z Liamem kilka godzin po rozprawie. Był w szoku, nic z niego nie dało się wyciągnąć, chyba, że zacząłby gadać sam. Mamrotał coś o Faltey - zakończyła przymróżając jedno oko i patrząc na gościa.
- Katherine? - zapytał de Barten. Pokręciła głową. - Cholera. Jeśli Philip wpadł w ich łapy mało co możemy jeszcze osiągnąć. 
    Wiatr uderzył w szybę. Nie zwrócili na to żadmej uwagi, tylko nadal siedzieli. Michael przetarł twarz dłońmi i kilka razy szybciej mrugnął powiekami. 
- Mniejsza z tym - westchnął. Widział protest w oczach Alice, ale nic to niedało. Było po fakcie. - Nie możemy nic na to poradzić, Al! Gerbung napewno nałożył na niego wszystkie znane blokady. Nie uda nam się go przenieść, nie tym razem. 
- Obiecałeś nam bezpieczeństwo - powiedziała Mynster. W jej głosie nie było złości, czy bólu. Zwyczajny smutek. Poczuł się okropnie, jeszcze nigdy nie słuszał w jej tonie takiego żalu. - Wiem, że nie całkowite, ale mówiłeś, że nikt nie będzie bezpośrednio narażony. Twierdziłeś, że przebrniemy przez to razem, a odejdziemy bez zaobowiązań. 
    Nie miał ochoty, a nawet zabrakło mu serca, żeby wyprowadzać ją z błędu. Doskonale pamiętał swoje słowa, winy i obietnice. Zdania, które wypowiedział i chciał zapomnieć.
  Tylko nigdy mu się to nie udało. Zawsze coś trzymało przy ziemi.
- Wiem - przyznał. - I przepraszam, ale nie mogłem inaczej. Zbyt wiele było obietnic, żebym zdążył wszystkich dotrzymać. 
- Obiecuj mniej, co to za problem? - jej rada była tak oczywista! I jednocześnie znajdywała się na tyle daleko, poza jego zasięgiem.
- Nie mogę - zaśmiał się. - To sposób na zaufanie. Jedna przysięga i po sprawie. Ludzie są łatwowierni, uwierzą.
    Kiwnęła głową, choć nie mogła tego zrozumieć. Kłamał w imię dobra? Gdzie więc całe to dobro, gdzie szczęście?!
- Co z Kath i Chrisem? - zmieniła temat na mniej zobowiązujący, starała się polepszyć sytuację. De Barten uśmiechnął się pod nosem.
- Nie tak dawno Dervendu urządził mi aferę, mniej więcej o tej samej treści co ty dziś, ale o wiele bardziej emocjonalnie. Chyba to przez jego długi brak kontaktu ze Strażnikami, coraz więcej uczuć - stwierdził ze skromnym rozbawieniem.
- Sugerujesz, że jestem zbyt oschła? - zaśmiała się i pstyknęła go w nos. Również się rozweselił.
   Czas leciał nieubłaganie naprzód. Przyśpieszał, zwalniał, cofał się, ale nigdy nie zatrzymał. Daremnie wyczekiwali dnia, gdy nie nastanie świt. Był zmrok i noc, i gwiazdy wraz z księżycem na niebie, i zawsze był też świt. Oślepiał, bawił, zachwycał, a poźniej znikał. Oni nadal walczyli i stawiali się przeznaczeniu. Dzień w dzień pokonywali nowe przeszkody.
Od wschodu do zachodu słońca.

***

"Kto wierzy w wolność woli,
Ten nigdy nie kochał
I nigdy nie nienawidził."
- Marie von Ebner - Eschenbach "Aforyzmy Eschenbach"


     Wrócił nad ranem. Był potwornie zmęczony i pewny, że jest w stanie przespać cały dzień.
- Znów tam byłeś - zauważył Chris. Stał oparty plecami o ścianę z rękami w kieszeniach spodni od piżamy. 
- Zgadza się - Michael ostrożnie powiesił kurtkę na wieszaku, niepewny koleinych słów Dervendu. Chris jednak nie odpowiedział tylko wpatrywał się w niego z konsternacją i czymś na krztałt rozgoryczenia. - Masz coś konkretnego do powiedzenia, czy mogę iść spać? - nie udało mu się ukryć ziewnięcia. Christopher ponownie się nie odezwał, więc de Barten ruszył korytarzem w stronę swojej sypialni.
- Kilka dni temu odbyła się rozprawa Liama - oznajmił nagle Dervendu. Michael zamarł w pół kroku. Obrócił się i spojrzał na rozmówcę, ale Chris nie zmienił pozycji. Wciąż wpatrywał się drzwi wejściowe.
- Skąd wiesz? - zapytał spokojnie, jednak z ukrywanymi pokładami złości. Po koleinych sekundach ciszy dodał: - Wychodziłeś?! Skąd się dowiedziałeś?
- Z gazety - odpowiedział nieśpiesznie. Michael stał tuż przy nim. - I nigdzie nie wychodziłem, nie mógłbym kupić jej w okolicy. Sprawdzałem tylko pocztę. Gazeta nie była w kopercie, ani nic podobnego. Leżała w slrzynce luzem, przejżałem z ciekawości.
     Wydawał się spokojny i zupełnie nieprzejęty. 
- Z ciekawości? - zdziwił się de Barten. 
- Tak - zgodził się. - Z czystej ciekawości, nudy. Siedzimy tu od ponad miesiąca i wyszliśmy tylko raz. Ani ja, ani Kath nie mamy pojęcia co się dzieje, nie wiemy nic, co mogłoby pomóc i jak chciałeś to wykorzystać? Zamykając nas w klatkach nic nie osiągniesz!
- Czyli przyznałeś, że wychodziliście - warknął iluzjonista. - Niech cię, Chris! Nie rozumiesz, wszystko było złudzeniem? Widzisz to, co oni chcą byś widział! Nie ufaj zmysłom, pamiętasz jak cię tego uczyłem? 
- A zaufanie, ten cały cyrk, po co to wszystko? To też złudzenie, iluzja?! - zapytał Dervendu. - Wyszliśmy jeden raz, a dla ciebie to już za dużo. Nie było cię, nie potrzebowaliśmy pozwolenia.
- Miałeś siedzieć tutaj, aż pozwolę wygrzebać się wam z tej nory, czy to aż tak trudne?! - podniósł głos, ale uważał by nie obudzić Kath. 
- A co by to dało? Siedziałbym w tym twoim zamknięciu kilka miesięcy i co?! Jaki miałeś w tym cel, co chciałeś osiągnąć? - powiedzał Chris. Nie krzyszał, nie mrużył oczu, nie wymachiwał rękami. Ale Michaela właśnie ten spokój rozwścieczył. Od lat przecież wściekamy się o to, czego nie możemy posiąść.
- Nie wiem - westchnął. Odszedł kilka kroków i stojąc wciąż twarzą do Dervendu powtórzył już o wiele głośniej: - Nie wiem!
- Co w takim razie wiesz? - zawałał za nim. - W co wierzysz?
- Wiem, że wszystko kiedyś się skończy - odparł cicho Michael. - I tylko w to chciałbym wierzyć.

***

"Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości."
- Jim Morrison

       Atmosfera była identyczna, jak ostatnie kilka dni. Wywijał się od śniadania i kolacji, ale tradycyjny rodzinny obiadek zmuszony był jeść wspólnie z rodzicami i rodzeństwem. Pierwsze dwa posiłki matka starała się nawiązać jakikolwiek kontakt z Nickiem, bezskutecznie. Udzielał krótkich, zwięzłych odpowiedzi. Taki nawyk Strażnika.
- Przydzielono ci jakieś nowe zadanie? - ojciec zgodnie z prośbą żony próbował prowadzić konwersację. Jednak nim Nicolas zdążył przełknąć ziemniaka odezwała się jego siostra:
- Jest pierdołą, niczego by mu nie powierzyli.
- Dokładnie! Beztalencie - zawtórował jej kilkuletni brat, po czym oboje wybuchnęli śmiechem. Rodzicielka warknęła coś pod nosem o manierach i pokazaniu wychowania godnego tak dobrego domu. Sam Perfend wytarł kąciki ust serwetką i odsunął się wraz z krzesłem od stołu.
- Dziękuję za obiad, mamo - odrzekł uprzejmnie. Wychodząc z pokoju usłyszał, jak kobieta woła, by został i spróbował deseru. Jak tylko opuścił jadalnię słyszał nadal, że ojciec się śmieje razem ze swoimi młodszymi pociechami. Matka w tym czasie wspomina ponownie o wychowaniu, wypowiedź ubarwiając śmiechem z myślą, że Nick już nie słyszy. 
Słyszał, często słyszał więcej niż powinien.

- Skarbie, list do ciebie! - był już wieczór, kiedy musiał wyjść z pokoju i zejść na dół. Zignorował krzyki rodzeństwa. Bez słowa odebrał kopertę z zamiarem przeczytania jej na spokojnie w pokoju. Zerknął na adres nadawcy. Momentalnie poczuł jak wszystkie jego mięśnie się spinają, a włosy na karku stają dęba. 

Urgens.
    Odbyło się zebranie loży, a wraz z nim głosowanie za odsunięciem Ciebie od sprawy braci Dervendu. Tym razem wygrałeś i to przewagą tylko jednego głosu. Masz się stawić jutro o 14:00 w siedzibie głównej.
     Szczegółów dowiesz się na miejscu. Liczę na Twoją subordynację.

                                                                                               Mistrz Gerbung



- Pamiętaj, że cię kochamy i zawsze będziemy kochać - przypomniała mu matka składając na jego policzkach dwa soczyste buziaki. Uśmiechnął się krzywo i czym prędzej opuścił dok rodzinny, w którym nie czekało go nie ciepło, nie miłość.
  
     Był wolny i taki się lubił. Bez zobowiązań wobec nikogo i niczego. Kochał swobodę, lekkość ducha. Nie doceniał Czasu. Oswajał się powoli i nie zauważył, że przestał go szanować. Trwonił go, rozrzucał. Zwlekał z zadaniami. Nie zauważył, że stał się niewolnikiem własnego żywiołu.

***

     W bibliotece wszystko było alfabetycznie. Tomy musieli segregować poprzedni właściciele mieszkania, bo nie starczyłoby na taką robotę jednego życia. Kath uznała, że byli oni bardzo niezgrani. 
   Na półkach wisiały plakietki z literami, jednak na jednej szafce mogła znaleźć jednocześnie książke na A i dzieło, którego nazwisko bądź imię zaczynało się na tę samą literę. W efekcie straciła na samo przeszukanie biblioteki blisko połowę dnia. Jednak tym, co najbardziej ją uradowało, była stopka gazet ułożonych w miarę chronologicznie.  

*
      
  Każdy zna, lub przynajmniej kokarzy profesora i wykładowcę P. Meldowa (48 l.) znanego głównie ze swojego dzieła o "Problemach związanych z Międzyczasiem" przybywa do Anglii! Spotkanie ze znanym autorem odbędzie się w auli Uniwersytetu Strażniczego o godzinie 12:30. Program wystąpienie układał sam profesor Meldow z myślą o odbiorcach w różnej grupie wiekowej. Twierdzi, iż stara się zadowolić każdego. Bez względu na wiek, status społeczny i poglądy. Na ile okarze się to prawdą? Dowiedzcie się sami, zjawiając się 12 grudnia na spotkaniu.
   
[Artykuł o autorze na 10 stronie]

*

    Posztać Andrewa Meldowa budzi zainteresowanie od wielu miesięcy, kiedy to wypromowana został jego pierwsza książka. Do dziś nie wiemy skąd pochodzi tak znany wykładowca, gdzie mieszka? Nie znany jest jakikolwiek członek jego rodziny. To pytanie trawi świadomość wielu osobom. 
Kim jest Andrew Mel

*
 
   Dalsza część artykułu była, jednak na tyle zamazana, że nie warto się zagłębiać. Katherine nie widziała sensu w dalszej lekturze. Zabrała kilkanaście gazet, książek i wyszła z biblioteki.
To jedna z naszych wad - widzimy wszystko, co w danej chwili jest zbędne.
   


**********************************

Tak, wiem, skopałam rozdział. Zwłaszcza końcówkę :/
Ale jest w miarę wcześnie.... 
W każdym razie nie mi oceniać ;) czekam na Wasze opinie!
Pozdrawiam, Ludum :*

piątek, 29 listopada 2013

21. "A jednak się spotykamy..."

"Absurdem jest, żeśmy się urodzili, i absurdem, że umrzemy."
— Jean-Paul Sartre

     A gdyby tak zacząć kreślić, odliczać dni na ścianie celi? Nie... Czas zacząłby płynąć wolniej, każdy dzień wydawał by się dłuższy. To zdecydowanie zły pomysł, ale czymś trzeba zabić myśli i świadomość o porażce. Nie minął nawet tydzień. Wszystko działo się za wolno... A może za szybko? Zależy od perspektywy, od niej zawsze zależy wszystko lub nic.
   Ziewnął i się przeciągnął. Nie było sensu się kłaść, bo od twardego łożka tylko bardziej rozbolą plecy. Co chwila pstrykał kostkami palców, by usłyszeć coś innego niż własny oddech. Był sam, ale nie czuł się samotny. Wiedział, że gdzieś, może blisko, może daleko, ale na pewno jest Katherine. Jego mała siostrzyczka... Ta, z którą toczył walki o huśtawkę w ogródku i o ostatni kawałek ciasta. Ta sama, której jak tylko poszedł do szkoły i zaczął się uczyć, czytał bajki na dobranoc kiedy mama była zajęta, bądź zmęczona, a tata jeszcze nie wrócił z pracy. Pamiętał jak go denerwowała, a on w akcie desperacji i braku samokontroli obcinał włosy jej ulubionym lalkom.
    Westchnął po raz kolejny. Chciałby teraz móc przylulić ją życząc szczęścia, pocieszyć w razie gdyby była smutna i doradzić, jeśliby nie mogła się zdecydować. Chciał być przy niej. Pomóc nawet w błachej sprawie jaką jest dobór butów do sukienki... Pobyć ze swoją małą siostrzyczką choć przez chwilę. 
    Kraty zaskrzypiały ni to złowieszczo, ni to obiecująco. Strażnik zgarbiony i wyraźnie utykający na jedną nogę nie podpierał się na lasce. Może chciał pokazać, że nie jest tego godzien, może to co inni? Znał go z widzenia, kiedyś jak oprowadzano grupę kursantów po więzieniu również była jego warta. Ochroniaż spojrzenia miał ciężkie, podejrzliwe i czujne, mimo to jednym okiem niewyraźnie widział. 
- Twoja kolej - powiedział bezemocjonalnie, ale jakby z nutką żalu. Może pragnął towarzystwa? - Schodzisz dwa piętra niżej, później trafiasz w łapska tych od Czasu - głos miał pełen pogardy, ale Philip wyczuł, że nie była ona skierowana do niego, już nie. 
   Wstał o własnych siłach i do wartownika.
- Philip Faltey - przedstawił się nieco ochrypłym głosem, już od kilku dni nie powiedział żadnego słowa. Strażnik spojrzał na niego krzywo, mlasnął językiem podniebienie i dopiero wtedy uścisnąl dłoń.
- Strażnik Meldow - mruknął zatajając swoje imię.
- Meldow? Słyszałem już to nazwisko.... Chwila, zaraz sobie przypomnę - powiedział pod nosem do siebie Philip. Był pewny, że gdzieś czytał o osobie z tym nazwiskiem.
- Kolego, już czas na ciebie - oznajmił niemrawo i pchnął Faltey w stronę czegoś na krztałt windy, gdzie już czekali na niego pracownicy Ministerstwa Ogólnego Zarządzania Czasowymi Przeniesieniami. Z plakietek rzeczytał, że są dokładniej z działu Eliminacji Czynników Wrogich Dla Historii. Philipowi przez myśl przeszło, że on może być z tym bezpośrednio powiązany. Ciarki przebiegły mu po plecach żwawym truchtem gdy pomyślał, że "czas na ciebie, kolego" można przyjąć dość dwuznacznie...
   Niewątpliwie stara, zardzewiała już winda w towarzystwie podejrzanych dzwięków ruszyła na dół. Robiło się coraz chłodniej i Faltey zdawało się, że są głęboko pod ziemią. Po krótkim namyśle uznał, że nie chce wiedzieć nawet gdzie się znajduje. Tak było lepiej dla jego poczucia bezpieczeństwa.

***

    Kubek przechylał się pod niebezpiecznym kątem i choć był kuż opróżniony nadal groził mu upadek i roztrzaskanie się na drewnianych deskach. Chris najdelikatniej jak tylko mógł wyjął z dłoni Katherine ciepłe jeszcze naczynie. Zaniósł tace do kuchni, posprzątał okruszki i... Nie wiedział co dalej robić. Spojrzał na zegar, dochodziła północ, nic więc dziwnego w tym, że Kath usnęła. O wiele bardziej podejrzany wydawał mu się brak gospodarza mieszkania. Jednak już po chwili usłyszał zgrzyt zamka, uderzanie butów o podłogę, charakterystyczne skrzypienie skórzanego ubioru i przysłowiowy wilk, o którym to się mówiło staną w progu salonu. W ręku miał parasol, z którego krople deszczu skapywały na drewniane panele. Czubki obuwia miał przemoczone, tak samo jak rękawy kurtki orzy nadgarstkach.
- Światło było zapalone, więc się zdziwiłem. Jest już późno... - powiedział na usprawiedliwienie wtargnięcia do pomieszczenia zostawiając po drodze brud. Christoher kiwnął głową. Michael zniknął na kilka sekund, ale tylko na kilka, bo w przeciągu chwili znalazł się w salonie w swetrze, który miał pod kurtką i szarych skarpetkach. - Czemu jeszcze nie kesteście u siebie? - zapytał niczym opiekuńczy rodzic. 
- Rozmawialiśmy i się zasiedzieliśmy - wytłumaczył Chris bez cienia zawstydzenia, bądź podejrzeń. De Barten kiwnął głową i skrył się za ścianą kuchni. Dervendu ponownie oczyścił stolik z okruszków, których teorytycznie już nie było i nie widząc innej opcji wziął Kath na ręce i odniósł do jej pokoju.
    
***
"Bo kto nie był nigdy człowiekiem,
Temu człowiek nic nie pomoże."
- Adam Mickiewicz "Dziady"

    Jeszcze żując kanapkę zobioną na szybko wrócił do salonu. Widział już tylko plecy Christophera, ale nawet w cieniu zauważył jak niesie Faltey. Postanowił nicego nie sądzić pochopnie i myśląc, że został już sam wziął jedną z książek, założył okulary i zaczął czytać. Przeliczył się jednak, bo nie minęło i dwóch minut, a Chris usiadł w fotelu naprzeciw niego.
- Gdzie byłeś? - zapytał go odrywając od lektury.
- W kuchni, a ty?
- Wiesz o co pytałem, więc odpowiedz, zanim zdążę wysnyć własne wnioski - prookował go Chris.
- Odpowiedziałem, teraz twoja kolej - wpatrzony był w kartki książki, ale jego oczy nie przemieszczały się po tekście.
- Dziś cały dzień siedziałem w domu, a gdzie ciebie nosiło?! - Dervendu podniósł głos. - Mieliśmy wspólnie szukać wyjścia! Obiecałem ci pomagać, choć nie byłem ci nic winny. Spełniałem każdą twoją zachciankę, przyprowadziłem Katherine ryzykując daniem się namierzyć, byłem pośrednikiem w przekazywaniu wszystkich liścików. A ty wystawiasz mnie do wiatru? To przez ciebie zabrali Liama, bo nie dotrzymałeś słowa, byłeś lekkomyślny! Stchużyłeś, schowałeś własną skórę i wykorzystywałeś wszystkich dookoła, by tobie służyli! Kazałeś im pomagać tym, których ty zostawiłeś!
    Zapadła chwilowa cisza. Zegar jak zawsze i od zawsze odmierzał czas mściwie i niekorzystnie dla innych. Ogień trzaskał ciesząc się nie dla wszystkich dostępnym ciepłem. Wiatr hulający za oknami i uderzające o szyby krople deszczu przypominały, że one wszystko słyszą, wszystko widzą.
- Cóż... - Michael zamknął książkę i spojrzał na Christophera. - Nie wiedziałem, że tak się czujesz. Jak... Chłopiec na posyłki, zgadza się? 
- Bardziej jak ten szczeniak, który skomli pod drzwiami i nikt go nie wpuszcza, któremu podrzucą czasem jakieś resztki i karzą się wynosić.
- Pamiętasz umowę? Pamiętasz, bo lubisz czepiać sę szczegółów - stwierdził bez wachania de Barten. Christophem mimo, że bardzo chciał zaprzeczyć, nie mógł. Może i miał wiele wad, ale nie był kłamcą. - Wiedziałeś, że będę ukrywał niektóre fakty, znałeś ryzyko, więc co cię skusiło, co? - ciągnął Michael, choć bardziej przypominało to grę, a może labirynt?
- Chęć przygód, pragnienie poczucia się ważnym, ucieczka? Nie wiem, nie mam pojęcia - przyznał.
- Adrenaliny miałeś pod dostatkiem, miałeś przyjaciół i brata dla których się liczyłeś, a uciec... Mogłeś wszędzie, były setki możliwości. A gdzie ten prawdziwy powód? Poszłeś na to, zgodziłeś się, więc teraz ponosisz odpowiedzialnośc za swoje czyny. Wiedziałeś, że plan ma swoje niedociągnięcia i potrzeba ogromnego fartu, żeby wszystko się powiodło.
- Podobno tylko głupi ma szczęscie - sarknął Christopher.
- Od kiedy jesteś tak łatwowierny? - zaśmiał się de Barten. - To tylko przysłowie. Ma w sobie równie wiele prawdy co wróżenie z kart. 
- Nic nie dzieje się bez powodu.
- Jaki wtedy był powód twojej zgody? - Michael szybko i zwinnie obrócił jego słowa na niekorzyść.
- Nie wiem, naprawdę - Christopher wzruszył ramionami. - Może w sercu?
     Propozycja była banalna, śmieszna, ale na tyle szczera, że chyba prawdziwa.
- Wszystko ma początek w sercu - zgodził się gospodarz. - Tylko nie każdy ma serce, niestety.
- To miała być aluzuzja? - zaśmiał się Dervendu. Atmosfera nagle zrobiła się lżejsza, powietrze mniej gęste. 
- Może - mruknął Michael, po czym zachichotał. Wrócił do czytania. Christopher siedział z łokciami opartymi na kolanach, pochylony i wpatrzony w dogasający ogień.
- Ciekawe? - zagadnął przerywając nieco niezręczną ciszę. Michael spojrzał na niego, ale gdy zobaczył, że Dervendu wpatruje się w żarzące się drewno przeniósł wzrok na książke.
- W miarę, czytałem ciekawsze opowieści - stwiedził. - Sam pomysł ciekawy, wykonanie nie najlepsze, ale to częsty problem wielu książek. Mało jest idealnych, może nawet żadnej. Zawsze czegoś brakuje... Cóż, książki jak ludzie, posiadają swoje wady i jednocześnie nie ma tekiej bez żadnej zalety. 
- A co z tymi, które są praktycznie nałożeniem na siebie kilku innych historii? Z książkami, gdzie nie ma niczego nowego, co one pokazują? - mruknął Chris.
- Upartość autora? - stwierdził, choć raczej zapytał de Barten. - Choć pewnie jego naiwność. Zależy od charakteru pisarza. Poza tym nie wierzę, że istnieją dwie identyczne książki. Każda powinna być inna, wszystkie opowieści czymś się różnią. Wiesz, ludzka wyobraźnia nie zna granic. 
- A co z tym wyjątkiem, który powinien potwierdzić regułę?
- Jest niszczony. Musi udawać. Robić dobrą minę do złej gry bez scenariusza, rekwizytów i scenografi. Musi się starać, poświęcić wszystko, by przedstawienie się powiodło, by usłyszeć aplauz.

***

"Żyli pamięcią nieprzydatną do niczego."
- Albert Camus "Dżuma"

   Obudziła się we własnym łożku, choć była pewna, że zasypiała w salonie. Już świtało. Bardzo nieprzyjemnie spała. Zasnęła na chwilę, a gdy otworzyła oczy było już jasno. Miała wrażenie, że spała tylko kilka minut, chwile. Było już za późno, żeby spać, więc postanowiła się przejść. 
   Szybę pokrywała lekki przymrozek, na zewnątrz gościła mgła i choć nie była gęsta, znacznie ograniczała pole widzenia. Kiedy mijała piekarnię już paliło się tam światło, a nawet przez drzwi przedostawał się przyjemny zapach pieczywa. Szyldy sklepów były oświetlone, lampy uwydatniały treść bilbordów.zaparkowane pod domami samochody grzecznie czekały na przybycie właścicieli. Na nocnym jeszcze niebie odznaczały się latarnie uliczne.
    Miasto spało, a razem z nim wszystkie rozmowy. Ucichły plotki, pogróżki, zaczepki. I mimo, że wrogowie nie śpią, bo zawsze pamiętają, to co groziło jej również zasnęło. Niestety nie wiecznym snem.
   Minęła kamiennicę, gdzie kiedyś była kwiaciarnia. Uliczny kundel przebiegł drogę goniąc szczura. Gryzoń znikł w kanalizacji, a pies szczeknął z niezadowoleniem. Myśl uciekła wraz z powiewem wiatru i nie chciała wrócić. Kath miała wrażenie, że zapomniała coś bardzo szczególnego, coś o czym miała pamiętać. Grzabała w umyśle, ale nic pożytecznego nie znalazła. Przypomniała sobie za to połowę piosenek, wiarszyków i haseł reklam, ktore wbiły się do głowy zupełnie niepotrzebnie. Zgubiła się tylko ta jedna myśl, jedna jedyna. Jak na klasówce w szkole, do której się pilnie uczyła i przez stres pozapominała najbardziej istotne informacje. 
   Była jak nieodpowiedzialna uczennica, zaniedbująca przedmiot, ale starająca się ze wszystkich sił. Tylko co znaczy zapał bez efektów?
    Kopnęła kamyk czubkiem buta. Podskoczył on kilka razy, odbił się od krawężnika i wrócił na środek drogi. Po którymś razie uciekł w krzaki. Spojrzała na ptaka siedzącego na dachu sklepu spożywczego. Wrona również utkiwiła swój wzrok w niej, machnęła skrzydłami - jakby chcąc przegonić Katherine ze swojego terytorium. Faltey prychnęła, ale spuściła wzrok. Może by nawet się zarumieniła, gdyby nie fakt, że wrona nadal jest tylko wroną.
- Przepraszam bardzo, zamyśliłam się - mruknęła nieśmiało, gdy zdeżyła się z ubranym na czarno mężczyzną. Pachniał bardzo nieprzyjemnie i chyba właśnie tę woń chciał zatuszować tenimi perfumami. Mężczyzna puścił jej rękę, bąknął coś w odpowiedzi i odszedł. 
   Kath ruszyła dalej nie obróciwszy się. Po paru krokach odkaszlnęła. Perfumy były naprawdę duszące. Kolejny kamyk uderzył o krawężnik. 
    Poczuła na sobie wzrok mężczyzny, przynajmniej tak jej się wydawało. Nie miała odwagi się odwrócić. Okrążyła teren szkoły i ruszyła nieświadomoe szybszym krokiem w stronę domu Michaela. 
   Przy skrzynce stał listonosz, wrzuciwszy ostatnią kopertę oddalił się w stronę centrum, autobusy jeszcze nie jeździły, więc czekała go długa wędrówka. Kath podeszła do skrzynki i otworzyła ją z cichym skrzypnięciem zardzewiałego metalu. Wyjęła list bez adresu, ale z wyraźnie zaznaczonym adresatem. Już z początku poczuła, jak od papier przesiąknięty był perfumami, tymi samymi, co miały duszący aromat. Spojrzała w stronę ulicy, ale mężczyzna zniknął za rogiem. 
    Na kopercie widniało jej imię i nazwisko.

***

A jednak się spotykamy....

***

    Treść była krótka, zwięzła, ale... Niekonkretna. Tajemnicą został również autor i te okropne perfumy, jakby zmieszane ze smrodem pleśni, wilgoci i posmakem alkoholu, co ją akurat nie dziwiło, bądź nie zwracała na to uwagi. Bardziej ciekawił ją fakt, że właśnie tym zapachem przesiąkł papier. Nie wachała się ze stwoerdzeniem, że autorem listu był ten, którego spotkała na ulicy. Było to jasne jak słońce!
    Ale w tych czasach słońce przysłoniły chmury i nawet cienie nie powstają dzięki naturalnemu światłu - nawet one są sztuczne.


*****************************

Przybyła Ludum na złamanie karku pędząca, żeby zdążyć dodać coś przed końcem listopada, a najlepiej jeszcze dziś - i najlepiej, by tym "czymś" nie była notka informująca, że na rozdział trzeba będzie poczekać :c
Tak więc udało mi się i jest! Nie musi Was już dziwić, że piszę na tablecie, gdyż za komputer ostatnio siadam tylko w celu naprawienie internetu - dysk mam zawalony różnymi plikami, które w wielu wypadkach nie należą do mnie, więc nie wiem czy mogę usunąć i filmami, czy zdjęciami, których poprostu nie mam serca zlikwidować :) w wyniku czego komputer strasznie mi się zacina, a iPad chodzi sprawnie i szebko, poza tym czas na pisanie zazwyczaj mam w drodze ze szkoły do domu, bądź późno wieczorek, kiedy już jedyne czego pragnę to położyć się i zasnąć, ale co mi szkodzipisać na leżąco?
Podsumowując... WPROWADZAM NOWĄ ZASADĘ!!! Rozdziały, bądź miniaturki pojawiały się będą z częstotliwością nie mniejszą niż 2 w miesiącu, co mogę zagwarantować. Może czasem uda mi się coś przyśpieszyć, na co mam nadzieję ;)
To już koniec na dzisiaj, słodkich snów :P
Ludum :*

środa, 13 listopada 2013

20. "Słowa są źródłem nieporozumień."

"Mirror on the wall, here we are again
Through my rise and fall 
You've been my only friend 
You told me that they can understand the man I am
So why are we here talkin' to each other again?"
~ "Mirror"

Patrzył we własne, brudne i kłamliwe odbicie. Tak inne od tego, co widział przed laty. Tak bardzo chciałby się cofnąć. Choć... Choć z drugiej strony ciekawe co będzie za zakrętem, prawda? 
 Momentalnie przypomniał sobie jak jeszcze kiedy był pacjentem w Irryckim szpitalu i pułkownik przyszedł do niego "w odwiedziny" obiecywał mu... Nie mógł przypomnieć sobie czego. Ale był pewny, że było to coś istotnego i wiedział, że obietnicy dotrzymał mimo, iż wtedy za plecami skrzyżował palce. Zabawne... Jak rzeczywistość potrafi odbiec od naszych oczekiwań.  
    Tyle nieosiągniętych celów, tyle niepodjętych walk. Ile rzeczy przyrzekał sobie w tajemnicy przed lustrem. Jak wielu postanowien nie dotrzymał? 
    Rzucił w lustro pierwszą rzeczą, która trafiła mu się do ręki. Według oczekiwań pękło, po czym w drobnych kawałkach poleciało na podłogę. Na ścianie pozostała tylko kwadratowa rama. 
    Poczuł się lżej z chwilą, gdy nie musiał patrzeć w swoje odbicie. O jedną osobę w pokoju mniej. Teraz mógł pozostać ze swoimi myślami zupełnie sam. Jednak ten stan trwał niezwykle krótko. Już po chwili do pokoju wpadł strażnik. Zastał Liama klęczącego, z głową spuszczoną, oczami zamkniętymi i kawałkami szkła w dłoniach i ramionach. Jeszcze większa rana znajdywała się na sercu i honorze, tylko kto ją dostrzaże, kogo ona obchodzi?
   Nie wiedział czy samodzielnie odleciał, czy podano mu leki, ale nie pamiętał jakim sposobem znalazł się przywiązany do łóżka. Powieki mu ciążyły, a w ustach czuł nieoczekiwany smak zgnilizny. Przejechał językiem po zębach - na ich powierzchni znajdował się nalot. Zwilrzył diabelsko suche usta. Spróbował dźwignąć głowę, by rozejrzeć się po pokoju, ale był zbyt osłabiony by fokusować wzrok na konkretnych przedmiotach. Krztałty i kolory mieszały się tworząc jednolitą masę. Zabolały go nawet oczy. Miękko opadł na poduszkę, starając się skupić na suficie.
    Jeśli wzrok go nie mylił, to sufit był biały i przecinało go jedno, długie pęknięcie, którego ani końca, ani początku nie był w stanie dojrzeć. Ciekawe na ile się wyłączył? Czuł, ze było to więcej niż jeden, czy dwa dni. 
   Nogi i ręce mu zesztywniały, a kiedy nimi poruszał mrowiło go niemiłosienie, więc nawe nie próbował. Jego klatka unosiła się spokojnie i równomiernie. Mrugał powoli, niemal leniwie i niechętnie, może nawet bez sił. Jeszcze raz spróbował podnieść głowę. Spotkawszy się z niepowodzeniem przekręcił ją w bok, teraz patrzył na ścianę.
    Niczym nie różniła się od sufitu. Tak samo biała i nieidealna, możliwe, że w przeszłości splamiona krwią. Na podłodze nie było rozbitego lustra, nie znalazł też po nim ramy. Zauważył jednak kalendarz. Wisiał na ścianie, a na nim czernymi krzyżykami odznaczano kolejne dni. Jedyne jego pragnienie w tamtej chwili - dojrzeć jaki był dzień.
   Ale mimo, że świstek wisiał na tyle blisko, iż mógłby swoim normalnym okiem dojrzeć mikroskopijene w tej chwili cyferki i literki. Skupiał się całą siłą woli, ale rozmazana plama nie rozproszyła się ani na chwile. Oczy zaczęły go piec, więc zamknął szybko powieki nawilżając źrenice. Jednak kiedy spojrzał na kalendarz ponownie już go tam nie było. 
Znikł. Rozpłynął się.
A może nigdy go tam nie było.
Wyobraźnia przecież ma u niego niezaostrzone granice.

***

    Już z rana miała podły humor. Mleko w kamie okazało się wcale nie spienione, ciasteczka twarde, spaliła wszystkie naleśniki i rozbiła krzyształową waze stojącą w salonie domu. Później jeszcze omało co nie spadła z chodów, a i to tylko dzięki refleksowi Christophera, który zdążył w porę ją złapać.
   Tak więc teraz, kilka minut po południu siedziała na kuchennym blacie z trzecią już szklanką soku, ponieważ poprzednie dwie pękły w jej dłoniach. Naczynie trzymała jak najdelikatniej, ale wystarczająco mocno, by nie wypadło jej z rąk.
   Co chwila poprawiała również warkocz zapleciony z czarnych jak węgiel włosów, jakby w obawie sprawdzając czy i ich przez przypadek sobie nie spaliła. 
      Jednak fryzura nie ucierpiała ani przez wiatr, ani przez ogień. Na szczęście szklanka również była jeszcze w całości,a jej zawartość nie wylądowała na którymkolwiek dywanie. Spokojnie więc ostatnie 5 minut można było określić jako "stan stabilny". Miała tylko nadzieję, że w 6 minucie nic nie ulegnie zmienie. 
    Jedynym niepokojącym czynnikiem był ponowny brak gospodarza, który kilka dni temu nie wrócił nie tylko na całą noc, ale również i dzień. Ani Katherine, ani Christopher nie mieli pojęcia gdzie szlaja się Michael de Barten, podobno sławny iluzjonista, o którym wiedzieli tyle co nic.
    
    Intuicja podpowiadała jej, że stanie się coś "złego". Nie chciała się żalić Dervendu, więc postanowiła samodzielnie zdusić w sobie ten dziwny żar i uporać się ze wszystkimi przywidzeniami. 

    W 6 minucie nie wydarzyło się nic niepokojącego.

   Kolejne 30 sekund jeszcze raz rozważała pójście do swojego towarzysza broni, problemów, z którym ostatnie kilka dni niemal dzieliła sumienie. Nim jednak zdążyła się zdecydować obiekt jej myśli przyszedł do kuchni.
   Christopher przystanął w drzwiach zdziwiony widokiem Katherine w tak okazyjnie odwoedzanym przez nią pomieszczeniu. Jadać wolała w jadalni, a większość posiłków przygotowywał i podawał de Barten, oczywiście o ile był w domu. 
- Cześć - zagadnął podchodząc do lodówki. Przywitała się gestem dłoni w wróciła do nerwowego sprawdzania włosów i picia soku. - Wszystko... W porządku? - zawachał się widxąc jej stan i zastanawiając się czy nie rozgniewa jej jeszcze bardziej. Nie podejrzewał nawet, że nie była wcale rozgniewana.
- Tak, oczywiście - prawie krzyknęła i ledwo powstrzymała się przed obgryzieniem kilku przydługich paznokci. Łzę upuściła dopiero po chwili,a i ją wytarła szybko nie chcąc, by schowany za drzwiami lodówki Chris zauważył. 
- Płaczesz?! - wypalił jak tylko ponownie spojrzał na Kath. Była pewna, że po oczech nie było już widać.
- Nie, dlaczego tak uważasz. Coś ty sobie ubzdurał? - wypaliła zła i zdziwiona. Czy on miał oczy z tyłu głowy? Dervendy jednak nie odpowidział tylko podszedł do niej. Z chusteczką w ręku zbliżył dłoń do jej policzka i otarł delikatnie jego powierzchnię. 
- Rozmazałaś się - szepnął tak, że ledwie dosłyszała. Zawstydzona odwróciła wzrok. Dopiero po chwili doszła do wniosku, iż i tak już zauważył, więc nie ma co się ukrywać. 
Rozpłakała się niczym małe dziecko.

***
 "Cisza nie tylko wyraźniej mówi, 
Ale i dokładniej słyszy."
~ Władysław Grzeszczyk 

    Jeszcze w domu nauczył się, że najlepszym sposobem na pocieszenie kobiety było przytulenie jej. Ojciec zawsze tak podnosił na duchu nawet niego bezemocjonalną matkę. Widziony przeczuciem i instynktem otoczył Faltey ramieniem. Ta wtuliła się w niego ufnie, niczym w brata.
    Poczuł się nieco dziwnie i niekomfortowo. Nie mieli ze sobą szczególnych więzi, tak mu się zdawało. Wiele ich różniło, a łączyło tylko wspólna bitwa i to od niedawna. Jednak ciężar jej głowy na jego ramieniu był przyjemny, a jej uspakajający się z każdą chwilą oddech przyjemnie drażnił szyję. 
    Dopiero po kilku chwilach Katherine przestała drgać i poluźniła ucisk. Odsunęła się, ale tylko na kilka centymetrów. Pociągnęła nosem.
- Przepraszam - szepnęła niewyraźnie zawstydzona. - Za to, że musiałeś zawracać sobie głowę moimi problemami... i za koszulkę - dodała widząc jego pytającą minę. Podbródkiem wskazała na poplamiony materiał.
- Nieszkodzi - zapewnił. - To co? Może wspólne topienie smutków w gorącej czekoladzie?
    Nie zdziwił się, że przyjęła propozycję ochoczo. To był drugi sposób na pocieszanie - rozmowa.

"Im mniej ludzie myślą,
Tym więcej mówią."
    
     Siedziała w salonie na jednym z nowych foteli, tuż naprzeciwko palącego się kominka. Christopher krzątał się po kuchni przygotowując napoje i szukając przekąsek. Pojawił się po kilku minutach z parą kubków gorącej czekolady w jednej i talerzem ciasteczek w drugiej ręce. Postawił wszystko na niskim stoliku, a sam usiadł na identycznym fotelu jak ten, w którym siedziała Katherine. 
    Nie odzywali się, ciesząc ciszą i spokojem, chwilami beztroski oraz pewnego rodzaju akceptacji. Faltey była mu naprawdę wdzięczna, że nie wypytywał, opowiadał, zasypywał słowami małej wagi i wartości. "Słowa są źródłem nieporozumień", a trafiając w niepowołane ręce mogą stać się najlepszą bronią. Są sprawcami litości, żalu, dumy i załamania - wszystkiego co złe, bo do "dobrych rzeczy" przyczyniają się głównie czyny, a słowa są do nich tylko pikantną przyprawą. 
     Syknęła z bólu, gdy poparzyła się gorącym napojem i natychmias odstawiła kubek na stolik. Czekając aż ostygnie spróbowała domowych wypieków Michaela. 
- Cicho tu - powiedziała cicho, niewinnie. - Ciekawe, czy ktoś wcześniej tu mieszkał... No wiesz, przed Michaele.
- Nie wiem - odpowidział nie do końca zgodnie z prawdą, ale skąd ona miałaby to widzieć. - De Barten zawsze opowiadał mi, że kiedy się tu wprowadził dom stał opuszczony. Kupił do tanio, bo był w tragicznym stanie. Poprzedni właściciel nie chciał mieszania się w sprzedarz rzadnych agencji nieruchomości. Podobno załatwili wszystko w cztery oczy - kłamał jak z nut, recytował starą już i wymyśloną historyjkę zgadzającą się z aurą domu. Wiedział, że uwierzy, ale nie oczekiwał braku pytań. To było tak do niej nie podobne. 
    Znów cisza. Trochę bardziej napięta niż przedtem, ale nadal lepsza od słów. Czekolada nie była już gorąca, płomiń w kominku zaczynał się tlić. Czas leciał, a oni siee zatrzymali. Wypadli z rytmu wiecznej pogoni i nawet jeśliby przegrali, trafili na metę jako ostatni nie załamaliby się.
   Wygrali ten wyścig, ten jeden najważniejszy - zwalczyli właśne słabości, obrócili koszmar w sny i nauczyli się ufać wrogowi. Nauczyli się żyć bez przekoanania o jutrze - być, ale tylko przez chwilę. Istnieć ze świadomością, że kiedyś przyjdzie koniec. Bo nic nie trwa wiecznie.
- Faktycznie cicho - szepnął nie głośniej niż ona wcześniej. 
- Opowiedz mi o Liamie - poprosiła nie patrząc na Christophera. Uśmiechnął się pod nosem. Lubiła słuchać, a on lubił opowiadać.
- Kiedy byliśmy mali często się kłuciliśmy. O takie banalne sprawy... Zabawki, bajkę do oglądania, miejsce na kanapie, grę, w którą będziemy grać - przeniósł spojrzenie na kominek. Ogien trzaskał beztrosko i energicznie, raz po raz zorpalając kolejne iskierki. - Uspokoiliśmy się kiedy miałem z cztery lata... Tak mi się wydaje. Kiedy byłem w pierwszych klasach szkoły, a on kończył przedszkole często mówiono nam, że jesteśmy podobni. Później wiele rzeczy się zmieniło, dawno już nie słyszałem takiego wyznania - przyznał z bólem w sercu. 
- Nie - zaprotestowała leniwie. - Nie o to mi chodziło. Opowiedz mi jaki był... No w środku.
     Zastanowił się przez chwilę. 
- Miał trochę czarne poczucie humoru - przyznał uśmiechając się do wspomnień. - Nie akceptował porażek, ale najczęściej stawiał sobie cele na tyle niskie, że nie było trudno je osiągać. Nie wiem po części co powiedzieć. Liam jest moim bratem... I po prostu... - przerwał wpatrując się w dogasające płomienie.
- Po prostu... - zachęciła go, ale to nic nie dało, więc skończyła sama podejrzewając co chciał powiedzieć - : Po prostu go kochasz?
- Tak - zgodził się po chwili wachania. - Ja go po prostu kocham. Jest moim bratem.

    Ponownie cisza. Już nie zrodzaju tych nieprzyjemnych, choć do najcudowniejszych rodzajów cisz też się nie zaliczała. Nie było śpiewających skowronków, szumu wiatru między gałęziami drzew.
    Mieli ogień trzaskający w kominku, tykanie zagara i własne oddechy. Nie było dwóch uzupełniających się połówek, nie. Mieli dwie całości w sercach, ale na jak długo? Kto mógł zagwarantować, że nie pęknął one na części, nie rozlecą się na kawałki?

     Do dziś dnia nie wiedziała dlaczego podjęła wyzwania i zaczęła mówić. Może to prze zbyt długo skrywane uczucia, bądź chęć poczucia bliskości drugiej osoby. Jednak nie żałowała. Nie żałowała żadnej decyzji podjętej oo tej rozmowie, z wyjątkiem jednej - tej natrudniejszej i największej wagi. Tej decyzji, po której nie ma już nic.

- Moja... - zaczęła, ale natychmiast się poprawiła. Mówiła nieskładnie i z przerwami, jakby nie mogąc dobrać słów. - Nasza mama... Moja i Philipa... Ona zachorowała. 

    Nie wiedział czy zmieniła zdanie i nie chciała więcej wyznawać, zawstydziła się, czy zwyczajnie odwagi starczyło jej tylko na to jedno zdanie. Najwyraźniej żadne z tych opcji, bo nie minęło kilka minut, a Kath przmówiła raz jeszcze:
- I często ją odwiedzaliśmy, ale to nie pomogło. Ona... Ona odeszła. Nigdy nie wróciła - dodała szeptem tak cichym, że Chris dziwił się, iż dosłyszał. Fakt był oczywisty i banalny, ale bolał. Tak cholernie piekł serce i powiększał na nim szczelinę. Przeszłość tak bardzo bolała. - Tata... Chciał zapić smutki. Tak mi się wydaje. Chyba nigdy mu to nie wyszło - wyznała. - Starałam się mu pomóc. Philip był wtedy już na szkoleniach. Udało mi się... Wrócił do pracy. W każdym razie ne stoczył się już nigdy. Zaczął wyruszać na misje służbowe. A kiedyś, kilka dni po jego urodzinach miał wrócić do domu i mieć wakacje, zasłużony odpoczynek... - nie chciała kończyć. On znał dalszy ciąg historii, a ona nie była w stanie wypowiedzieć tych słów. 
     I tak już wyznała za dużo. To wystarczyło na zakleszczenie ich więzi. Wspólne wyznania, zbliżenie się w stopniu emocjonalnym. 

    Katherine już dawno nie mówiła tyle prawdy naraz. Tak dawno ukrywała uczucia, tak długo pokazywała swoją silną stronę. Tylko skorupa pękła. Ale dziś... Dziś przeżywała stratę sprzed lat. Pokazała emocje. Pokazała ich tak wiele, że teraz mogła znów kryć się z uczuciami. Pytanie tylko na jak długo wystarczy tej powłoki bezpieczeństwa?

***

Troche krótko, ale już dawno rozdziału nie było :[
Mam wolne do 17 (musiałam się pochwalić :P)
Nie mam czasu na pisanie, mimo braku szkoły
Jestem, u rodziny i muszę zobaczyć się w przynajmniej częścią licznych krewnych i znajomych

P.S. Tych, co jeszcze nie czytali zapraszam na MINIATURKĘ V
P.P.S. karty-marzen.blogspot.com nowy blog prowadzono przeze mnie i Rouse Karmem

Pozdrawiam, Ludum :*
 

czwartek, 31 października 2013

Miniaturka V "Ale to później..."

Dla wszystkich szczęśliwców,
Którzy się uśmiechają.

*************

  Ból pali od środka, a do piekących na zewnątrz łez brakuje tylko kroku. Ciężko określić czy bardziej kusi wypłakanie się w samotności, bo nie mam do dyspozycji żadnego ramienia, czy chęc zachowania idealnego makijarzu. Uśmiechnęłam się gorzko na myśl o wartościach, których waga w "naszych" czasach spadła gwałtownie. Ich skala wynosi kilka stopni poniżej zera.
   Nie wachałam się długo - postawiłam make-up nad emocje. Kiedyś było inaczej... Ale przecież czas leci, a ja razem z nim. Jedyne czego żałuję to podcięcie skrzydeł w drodze. 
   Może mam być Ikarem, co dał się ponieść chwili i stracił. Upaść niezauważalnie i nikt nie poleci za mną w obawie przed bliźniaczym końcem. Może właśnie to mnie czeka.
   Nikt nie będzie patrzeć... Jedna, dwie osoby zerkną, ale i tak tylko kątem oka. Mówić, gadać nawet zacznął później, po upadku, po tragedii. Tylko kilka gorących i płonących miłością serc złamie się na dwie idealne połówki. To oni będą cierpieć najbardziej, ich to dotknie najboleśniej, im przypadną wszystkie współczujące spojrzenia.
   Ale to później... Wpierw upadek, wpierw porażka.

"Wciąż o Ikarach głoszą,
Choć doleciał Dedal.
Jakby to nikłe pierze
Skrzydłem uronione,
Chuda chłopięca noga
Zadart do nieba
Znaczyła wszystko.
Jakby na obronę dano nam tyle męstwa
Co je ćmy gromadzą
Skwiercząc u lampy objawiają."

   Ikar był marzycielem. Chyba mamy coś wspólnego. Chyba mnie też czeka taki upadek. A po co wtedy szczęście? Już nawet problem nie leży w tym czym szczęście jest. Tylko po co? Po co uśmiech, radość, miłość? Po co mamy się rozczarowywać.
    Z drugiej strony... Czemu mamy się nie uśmiechać. Rozweselać innych, cieszyć błyskiem w oku. Szczery, bezinteresowny uśmiech dla zupełnie nieznajomej osoby. Ale ile zaskoczenia, ile pozytywnej energii. To wszystko przecenia tak mały wysiłek jakim jest uśmiech. A smutki? One powrócą, nie ma co się łudzić, możesz mi wierzyć. Tylko po co żałować. Żyjmy dniem, żyjmy chwilą póki starcza nam na to odwagi. Póki mamy czas i siły. Póki jesteśmy wystarczając lekkomyślni, głupi, nieprzewidywalni. Jeden uśmiech - tak niewiele, prawda? Gwarantuję powodzenie, sama sprawdzałam nie raz. 
   Przechodnie uśmiechną się w odpowiedzi, a ty będziesz się cieszył tą jedną chwilą, ten jeden raz. 
     Tylko się nie bójmy, nas na wszystko stać, odwagi starczy. Uwierzmy w siebie, ruszmy na przód. Na powrót przyjdzie czas. 
    Ale to później... Wpier ten dzień, wpierw radość, wpierw chwila.

"Dary, dary losu.
Póki ci smakuje świat przy tobie są.
Dary, dary losu.
Niewidoczne jak powietrze z górskich łąk.

Brałeś z życia tyle lat
Teraz coś od siebie daj.
Podziel się tym jabłkiem,
Które masz."

    Z czasem uciekniemy, wymkniemy się z złotych klatek na wolność. I pobiegniemy... Tam gdzie nie znajdzie nas nikt, bo i po co? Schowajmy się, bądźmy przez chwilę w ukryciu, by móc przestać udawać, zapomnieć o grze. Przez ten jeden moment powspominać. Nie liczyć się z światem, wyjść ponad to. 
    Zatrzeć schemat młody jak my, a może stary jak świat... Tego nie sposób określić. Chęć wyróżnienia się - oto nasz błąd. Po co być zauważanym? Nie lepiej wmieszać się w tłum? Tego też trzeba w życiu spróbować. Orginalnym być nie tylko w te dni, kiedy czujesz się innym. A kiedy serce podpowie posłuchaj je z uwagą, z przekonaniem. Może szepcze coś mądrzekszego niż codzienne dyskusje.
    Przecież też ma prawo do zdania. Tylko kto ma czas słuchać szeptów, kiedy krzyk lepiej dociera? Jednak kiedyś przyjdzie ten czas, gdy emocje do kupy pozbierać należy. Znaleźć swoje miejsce na świecie i tam się zatrzymać. Może kiedyś skończymi te wieczne podróże. Marzenia raz na zawsze porzucimy... Nie, ja w to nie wierzę. Nie stanie się tak nigdy.
   Bujajmy w obłokach jak najbliżej słońca, niech wosk naszych skrzydeł się stopi, a my do morza spadniemy. Może wtedy pomyślisz, że było warto? Może wrócisz do nieba. I ponownie w obłokach zabujasz. Anioła będziesz miał za przyjaciela. Wróci dawne życie, zwyczaje, marzenia. 
   Prawda kiedyś je spełnisz, osiągniesz wyznaczone cele. Kiedyś wszystko się skończy, ulegnie zniszczeniu. 
    Ale to później... Wpierw szaleństwo, wpierw szczyty, wpierw wolność, wpierw serce.



"Zamykają nas w złotych klatkach
Chroniąc od zła świata wszelkiego.
Tylko my pragniemy wolności,
Może to za wiele?"

*********************
 
Uffff... Wyrobiłam się :D
Pisała rozdział, pisałam, ale ciągle mnie neo zadowalał, był za krótki. A tak bardzo mi zależało, by dodać coś jeszcze w październiku! Dziś rano zrozumiałam, że nie wystarczy mi czasu na dokończenie rozdziału - szybki pomysł na mimiaturkę. Pierwsze akapitu pisame na gw, pomad połowa powstawała w domu. Byłoby szybciej, ale tablet mi padł i dlaczegoś kawałek tekstu się skasował :( musiałam go oddtwarzać.

Natchnienie - jedno słowo, Haloween!!! I wcale nie chodzi tu o celtyckie święto (to nie kest święto wywodzące się z Ameryki, tylko z Irlandi, mimo ogólnych przekonań) Z klasą zdecydowaliśmy przebrać się za koty - na banałkę, czyli nos, wąsy i ogon, lub uszy. Tylko ja geniusz zapomniałam wziąć z domu czym to cholerstwo zmyć (historia życia) a okazało się, że mam oprowadzić gości po starówce i cemtrum -_- 
I ludzie na mnie się dziwnie patrzyli i się uśmiechali. I wiecie co?! Miałam świetną zabawę!!!
Oni się uśmiechali, ja się uśmiechałam, bądź na odwrót. Ale to było tak fajne uczucie :) prosty, bezinteresowny gest, naprawdę! Ale jak to cieszy :D

A jak już wracałam do domu to tak sobie myślę... Może właśnie o to w tym wszystkim chodzi? O radość i dawanie powodów do uśmiechu innym? Może chodzi o szczęście?!?

****

Jeśli przeczytaliście tan długi dopisek ode mnie to jestem bardzo wdzięczna :)
Jeżeli się ze mną nie zgadzacie, bądź macie inne teorie co do sensu tego całego bałaganu to zapraszam do komentowania :P

****

Udało się!!!
30 minit przed północą :D

sobota, 12 października 2013

19. "Już dziś nie wiem co się dzieje."

EDIT: Wróciłam z tego saceru :P 
            I poprawiłam błędy (przynajmniej te, które zauważyłam) :D


Człowiek posiada przywilej zatrzymania się.
Czas nigdy nie popełnia tego błędu.
~ Ludum

    Londyńskim ulicom teraz w pełni przysługiwało pojęcie "opustoszałe".
    Ciemne zakamarki odległej od centrum miasta dzielnicy budziły lęk i trwogę, więc nieliczni przechodnie kumulowali swoje ślady bliżej głównej ulicy, którą to oświecały latarnie. Resztki ciszy zawieruszyły się wraz z wiatrem między skromnych, nieco obdartych z farby, kilkupiętrowych bloków mieszkalnych. Ludzkie kroki zagłuszały warkot samochodów i krakanie kruka na tyle ciemnego, iż kryjąc się w wysokich gałęziach drzew nie mógł być zauważony gołym okiem. Po raz pierwszy zwiedzała okolice, domyślając się, że Christopher doświadczył już tego przywileju, lecz najwyraźniej było to kilka lat temu... Czasami rzucał krótkie, nieformalne komentarze typu "tą kwiaciarnię wybudowali niedawno", bądź "niedaleko tamtej piekarni kiedyś stała piękna kamienica".
    Rozglądając się po bokach, patrząc na profile obcych mu ludzi spojrzenie zatrzymał na muskularnym mężczyźnie opierającym się placami o ścianę jednego z porzuconych budynków. Przechodzień ubrany w całości na czarno, w znoszony już garnitur spod którego wystawał stojący kołnierz koszuli, oraz o dziwo czyste, zadbane obuwie. Na jego głowie spoczywał niepasujący do całości kapelusz z rondem mimo, iż nie szerokim, to kryjącym w cieniu prawie całą twarz. Podbródek pokryty widocznym, kilkudniowym zarostem. W ustach cygaro, o duszącym aromacie.
    Jednak to nie wyróżniające się ubranie, ani nieprzyjemna woń... Wystarczyło mu rzucić okiem na twarz, sylwetkę, postawę, a od razu przeniósł wzrok na dłonie. Tak niecodzienny uszczerbek i znak rozpoznawczy. Wypukła blizna po oparzeniu, odznaczająca się na i tak już ciemnej skórze brudnoczerwonym, rażącym w oczy kolorem. Ślad ciągnął się od kciuka, po zewnętrznej stronie ręki, a jego drugi koniec ginął pod rękawem jesiennego odzienia. Wierząc plotkom podejrzewał, że na obu dłoniach nawet po tylu latach dałoby się doszukać kilku blizn, podczas gdy oparzenie sięga aż do szyi, w tym momencie zasłoniętej wysoko postawionym kołnierzem. Cygaro w ustach potwierdzało słuchy o uzależnieniu.
    Christopher spiął się lekko i przesadnie próbował stale patrzeć przed siebie, kontynuować przerwaną pogawędkę, jednak ciekawski wzrok ciągle uciekał w stronę ukrytego w cieniu jegomościa. 
     Katherine natomiast wydawała się na ten jeden wieczór nie wytężać spostrzegawczości i dać odpocząć zmysłom. Oddychała pełną piersią ciesząc się ostatnimi chwilami lata, które zdawały się umykać niczym piasek przez palce. Jesień zbliżała się z dnia na dzień, czuć już było w powietrzu charakterystyczną wilgoć, a zimny wiatr o rześkich porankach przedzierał się przez fałdy płaszczy i kurtek mrożąc krew w żyłach. Jednak dziś nie chciała płakać wraz z przyszłym deszczem. Wolała uśmiechać się promiennie, niczym słońce nie tak dawno goszczące na błękitnym niebie. Uśmiechnęła się do własnych myśli i zerknęła ukradkiem na towarzysza. Patrzył przed siebie, jakby jego wzrok zapomniał o jej obecności. Miała okazję przyjrzeć się Christopherowi Dervendu...
     
      Na twarzy miał jawne oznaki zmęczenia, powieki opadały na zaspane oczy, pod którymi widniały niezdrowe sińce. Policzki przybrały różowawy odcień w styczności z mroźnym powietrzem, a z ust wydobywały się kłębki pary. Ostry podbródek pokryty kilkudniowym zarostem, wyniosły nos, naturalnie lekko zapadnięte policzki. Szorstkie rysy twarzy z namiastką wschodnich korzeni. Brwi ściągnięte w tej chwili w zastanowieniu. Brązowe oczy co chwila odbiegały od sklepowych wystaw w jedną stronę, to właśnie te krótkie momenty dekoncentracji pozwalały poznawać Christophera lepiej, niż rozmowy z nim, które tylko dopełniały całości obrazu.
       W przeciągu ich znajomości zauważyła, że nie posiadał wrodzonych cech Strażnika, tylko wyćwiczył je sobie z wiekiem. Był porywczy, ale pamiętliwy i bez wątpienia lubił odpłacać się innym za ich błędy. Rzadko dostrzegała w nim przejawy sprawiedliwości, z zasady był dość stronniczy i uparcie trzymał się własnego zdania.
    Wiedziona impulsem podążyła za jego spojrzeniem. Jej wzrok natrafił na poruszającego się z wolna mężczyznę, ubranego na pierwszy rzut oka dość niechlujnie. Przyjrzała mu się nie znajdując jakichś szczególnych cech. Jedyne, co zagrzebała sobie w pamięci, to obraz czerni. Jakby osoba ta gardziła sobą, poddała się, straciła nadzieję... jakby nosiła na sumieniu wielki grzech.

***********

"...dla królów świat jest bardzo uproszczony...
Wszyscy ludzie są poddanymi."
~ Antoine de Saint-Exupéry "Mały Książe"

- Czy potwierdzasz, zbrodnię dokonaną przez Christophera Antoniego Dervendu w roku 1765 Czasu Złudnego, w postaci spowodowania śmierci człowieka? - ciężki, matowy głoś sędziego poniósł się echem po sali trafiając do ucha każdego z zebranych i napawając ich grozą. Liamowi wydawało się, że zabrakło mu powietrza w płucach. Usilnie próbował złapać oddech. Gdy nareszcie zabrał się w sobie, jego dłonie drżały, a głos prawie się załamał:
- Tak.
- Czy przyznajesz, że złamał Kodeks Strażniczy, po czym uciekł od wyroku? - sędzia zgrabnie, ale nie niezauważalnie ominął temat uczestnictwa Liama w łamaniu zasad i ucieczce. Z całych sił zacisnął szczęki, zbierając resztki odwagi, by odpowiedzieć twierdząco. Pragnął teraz spojrzeć na zegar, ale ten usunięto z sali. Chciałby wiedzieć ile czasu zostało, na dzisiejszy dzień na rozprawę przeznaczono 60 minut. Czas, który wydaje się krótki i nie znaczący, choć dla niego ciągnęła się każda minuta. Omiótł spojrzeniem całą salę, wszystkich zebranych. Poważne, kamienne miny "świadków", puste spojrzenia sekretarza, pomocników, prokuratora, dziennikarzy... 
    Ciszę na sali nawet złośliwa mucha nie odważyła się przerwać.
- Protestuję - oznajmił nagle, stanowczym głosem Dervendu. Pomieszczenie wypełniła fala szeptów. Kilka cennych dla Liama sekund upłynęło na uciszenie publiczności. Później rozległ się błysk fleszy z kilku aparatów jednocześnie. Kolejną minutę spędzono na wypraszaniu kamerzystów z sali, pod pretekstem nie zastosowania się do zasady fotografowania dopiero po procesie. 
    Mimo ponaglającego wzroku zebranych nie odzywał się. Patrzył na drewniany piedestał sędziego, jakby czekając na koniec, przewidując, że jest on już blisko. Jednak czując presję wszystkich spojrzeń ponownie nabrał powietrza do płuc i rozpoczął swój, dawno już planowany wykład:
- Protestuję - powtórzył w nadziei, że może publiczność opuści wzrok. Nic takiego się nie wydarzyło. Każda pojedyncza osoba na sali pragnęła słuchać słów Liama Dervendu. Każdy był ciekawy co takiego wymyślił zatrzymany, samego Liama też to ciekawiło. Wszelkimi siłami zbierał myśli do przysłowiowej "kupy". Już otwierał usta, ale przewał mu nagły dzwonek, oznajmiający, że do końca pierwszego spotkania pozostało równe 10 minut.
- Ile dusz zostało zhańbionych, ile sumień robi wyrzuty, ile ludzka istota serc potrafi zatruć? - zaczął przekrzykując nową falę szeptów. - Jak wiele razy przyjdzie nam jeszcze pluć sobie w brodę z powodu braku odwagi, czy zaangażowana? A może przyszedł czas żeby zapomnieć, wymazać z pamięci niektóre wydarzenia i zacząć żyć od nowa? Tylko ile przyjdzie jeszcze czekać? Ile?! - podkreślił po minutowej przerwie. Przypływ rozmów na temat absurdalnych, nie mających nic do rzeczy słów Liama Dervendu wybuchł ponownie. Tym razem za uciszenie posłużyły dwa dzwonki z rzędu, przypominając zebranym o ograniczonym czasie rozprawy. 
   Zatrzymany odetchnął niezauważalnie, ale z ulgą. Jeszcze tylko pięć minut... A później? Co mają zamiar z nim zrobić? Zamkną w tym tej samej izolatce, czy odprowadzą do innego pomieszczenia, może trafi do celi? 
- Proszę sprecyzować myśl - oznajmił z nadmierną grzecznością sędzia. Liam przeniósł wzrok na niego, co jakiś czas teatralnie otwierając i zamykając usta, udając, że jest w trakcie prób dobrania odpowiednich słów. Jego, rozbiegany w tej chwili, wzrok usilnie próbował upodobnić się do wyrazu zastanowienia. Ciągnął kota za ogon, i to z całych sił. 
   Kiedy pozornie się zdecydował rozbrzmiał trzeci dzwonek, informując, że czas na rozprawę dobiegł końca. Praktycznie znikąd pojawiła się ta sama piątka osiłków, co bite sześćdziesiąt minut temu odprowadzała go na salę. Bez sprzeciwu udał się za nimi w myślach już analizując kolejne przemówienie, a raczej zakończenie tego. Chciał zagrać na uczuciach sędzi i publiczności. 
    Nagle zrozumiał zdumiewający fakt... Zwolennicy Strażników nie mają uczuć.

********

"Nie pytaj mnie co będzie jutro,
Już dziś nie wiem co się dzieje."

        Nigdy nie lubił wracać do domu. A i domownicy nie szczególnie cieszyli się z jego odwiedzin. Oczywiście każda ze stron padała sobie w ramiona na powitanie, rodzicielka upuściła łzę wzruszenia na wieść o powrocie jednego z synów, a ojciec uśmiechnął się dumnie klepiąc Nicolasa po plecach. Tylko oczy i jego, i rodziców, i rodzeństwa były nienaturalnie puste. Jak zawsze działali na pokaz.
- Nico! Pomóż mi w kuchni, skarbie! - krzyknęła matka kilka godzin po dzwonku do drzwi i ulokowaniu się swojego najstarszego dziecka w pokoju na piętrze. Kiedy zszedł, by służyć dodatkową parą rąk podczas gotowania nie zdziwił go fakt otwartego okna. Akurat tego okna, które wychodziło w stronę posiadłości sąsiadów, żyjących bezdzietnie, ale szczęśliwie we dwójkę. Był niemal pewny, że wołania matki słyszała kilka lat od niej starsza Mary, która wraz mężem często narzekali na nawał pracy i brak pomocy oprócz siebie nawzajem. 
    W cztery ręce stosunkowo szybko uporali się z pieczenią i zupą brokułową na kolację. Rodzicielka w ramach podziękowania cmoknęła Nicolasa w policzek zostawiając na nim ślad po swojej szmince. Westchnął, czego matka zdawała się nie zauważyć. Ośmielił się dopuścić do siebie myśli, że gdyby teraz znikną z kuchni też by się specjalnie nie przyjęła. A wołała go tylko po to, by wzbudzić zazdrość u mieszkańców sąsiedniego domu. Nie zdziwił się więc, kiedy po opuszczeniu pomieszczenia i wyraźnemu udaniu się do swojego pokoju nikt nie pognał do niego z pretensjami o ponowną ucieczkę od najbliższych, przecież i tak już większość roku spędza w pracy, mógłby chyba pobyć te kilka niepowtarzalnych dni z rodziną. Jednak ani on, ani rodzice i rodzeństwo nie płonęli chęcią spędzania ze sobą więcej czasu niż było to konieczne. Ograniczali się do powitana z rana i powiedzenia sobie "dobranoc" przed snem, bądź życzeniu smacznego przy posiłkach, które również czasem jadali osobno. 
      

      Dachowe okno jego skromnego, urządzonego w stonowanych, klasycznych wręcz barwach pokoju wychodziło na zaplecze domu. Na wysokości niewielkiego parapetu kołysały się gałęzie drzew. Nie było zasłon, ale szyby pokryły się grubą warstwą kurzu, przez co białe ściany przybrały nieprzyjemny dla oka brudny odcień szarości. 
     Otworzył okiennice po raz pierwszy od miesięcy wpuszczając do pokoju świeżość i promienie słoneczne. Podciągając się na rękach i podkurczając nogi zgrabnie wdrapał się na dach. Przymknął okno od wewnątrz, tak, by wydawało się, że nawet nie było go w pokoju. Na czworaka wdrapał się półtora metra wyżej, uważając, żeby suche, październikowe liście sąsiednich drzew nie szeleściły zbyt głośno pod jego dłońmi i kolanami. A nawet jeśli to co? Czy ktokolwiek z domowników zauważyłby jego nieobecność?
    Ulokował się wygodniej na chropowatej powierzchni brudnych, brązowych dachówek. Stopy oparł o rynnę biegnącą po drugim poziomie dachu. Niebo było tylko lekko zachmurzone. Musiał przyznać, że tegoroczna jesień, a przynajmniej jej początki zapowiadały się bardzo przyjaźnie. Nie było tradycyjnych, obfitych deszczy, nieodpowiednich dla pory roku upałów, ani niemiłosiernych mrozów.
      Zmienił nieco pozycję, słysząc suche liście pod plecami. Dłonie skrzyżował pod głową, opierając szyję na nadgarstki. Pozwolił sobie na głębszy oddech. Powietrze było tylko delikatnie wilgotne, przepełnione tradycyjnie jesiennymi aromatami. Musiał przyznać, że była to jedna z jego ulubionych pór roku. 

     Kilkanaście minut później usłyszał trzask zamykanych drzwi domu, na dachu którego się wylegiwał. Przywarł do powierzchni dachówek nie chcąc, by ktokolwiek go zauważył. Najwyraźniej się mu upiekło. Jego młodsza siostra i brat śmiejąc się beztrosko zniknęli za zakrętem. Przez myśl przeszło mu, że też by tak chciał...
    Mieć uśmiech na ustach niezależnie od sytuacji. Często wmawiał sobie, iż gdyby mógł cofnąłby Czas i nigdy nie wziął na siebie obowiązek Strażnika. Ale... o ironio! Mógł cofnąć Czas w każdej chwili, ale nie chciał odpowiadać za swoje czyny w przyszłości. Przecież sprawa nie była banalna i zmiana tak istotnego szczegółu mogłaby się okazać zgubna.
   Nie zostawało mu nic innego, jak być kimś, o kim już dawno chciał zapomnieć.
   Przyszło mu na zawsze wcielić się w postać Strażnika Czasu, Urgensa, jednego z ulubieńców Mistrza. Skazany na szubienicę z własnej woli. Samodzielnie zaciskający sobie pętlę wokół szyi.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ponownie przepraszam za błędy i opóźnienie (notka miała się pojawić w wtorek-środę) :(
Znów pisane na tablecie, ale czas na bloga mam głównie w weekend, kiedy to nie chce mi się ruszać, oraz w czasie jazdy ze szkoły do domu.
Rozdział w miarę długi, a sprawdzę go jak tylko wrócę ze spaceru, bo mam już dość siedzenia w domu. 
   Dedykacja dla pakuti :3   Nie wiem, kiedy doczyta do tego miejsca, ale specjalnie dla Ciebie kochana umieściłam tu wątek Urgensa :) 
Mam nadzieję, że przypadnie do gustu ;)
Pozdrawiam, Ludum :*

środa, 25 września 2013

18. "I saw the sunrise deep in hell"

Nie ma cenniejszego długu, nad dług wdzięczności.
~ Ludum

    Różnokolorowe liście zatoczyły kolejne kółko na chodniku, posyłane usilnie przez wiatr w daleką, ale niedoszłą podróż. Park o tej porze roku nie przybrał jeszcze tradycyjnie jesiennych barw, ale drzewa powolnie pozbywały się liści bawiąc się w ulicznych malarzy i upiększając krajobraz. Tradycyjne miejsce ich spotkania dziś świeciło pustkami. Kilka osób w niezapiętych płaszczach przeciwdeszczowych, którzy wyszli na spacer z psem... 
    Przez dłuższy czas obserwował jednego z nielicznych dzieciaków, na oko trzyletniego chłopca w otoczeniu obu rodziców. Malec z zapałem wspinał się po kilkustopniowej drabince, by po chwili z okrzykiem triumfu zjechać z krótkiej zjeżdżalni lądując w piaskownicy. Zataczając niepotrzebnie duże koło, chłopiec ponownie dobiegł do pierwszego szczebelka drabinki i od początku wspiął się na szczyt konstrukcji. Uśmiech, który od czasu przybycia na skromny plac zabaw był nadzwyczaj szeroki, szczery i... niewinny, a nawet niedoświadczony. 
    De Barten mógł tylko pozazdrościć brzdącu tej charakterystycznej dla dzieci beztroski, braku problemów i nieświadomości. On sam wolał by pozbyć się z karku doświadczenia kilku poważnych sytuacji...
   
      Jej czarny płaszcz idealnie komponował się z ciemną karnacją,  zielonymi oczami i kontrastował z wyprostowanymi blond włosami. Podkreślone na delikatną czerwień usta zdobił cień nieoczekiwanie fałszywego uśmiechu, który wydawał się jak najbardziej upodobniać do wdzięcznego grymasu z iskierką złośliwości. Naturalnie, lecz prawie niezauważalnie na tle opalonej twarzy znalazły miejsce delikatne rumieńce. 
    Nie powiedziała nic na powitanie. Tylko suche skinienie głowy... Mimo obojętności, z którą obiecali sobie traktować się nawzajem, poczuł delikatne ukłucie bólu i tęsknoty.
      Gdzie podziała się ta dziewczynka z włosami zaplecionymi w warkocz i wdzięcznym uśmiechem na powitania? Oczywiście lata na każdym pozostawiały swoje piętno, ale zauważył, że niektóre decyzje wpływają na charakter bardziej niż wiek. 
- Spełniłam wszystkie warunki. Odkupiłam dług - powiedziała to z taką mocą, że zdziwiła nie tylko jego, ale i siebie. - Teraz twoja kolej, by spłacić należne mnie.
- Oko za oko? - uniósł jedną brew do góry, wiedząc, iż zupełnie automatycznie dopowie zaczęte.
- Ząb za ząb - palnęła bez zastanowienia, instynktownie. Natychmiast zarumieniła się ogniście. Przecież przysięgła sobie więcej nie stosować się do zasady. Przez blisko minutę panowała między nimi cisza. 
- Życie za życie - kontynuował, mając nadzieję, że ona nie zrezygnuje.
- A dług za dług - wycedziła przez zęby jeszcze bardziej się czerwieniąc i czując palące od środka uczucie zawodu na własnej osobie.
- Jaka grzeczna dziewczynka - zironizował jak to miał w zwyczaju lata temu.
- Wracając... Pomogłam ci wtedy w zamian za ratunek - w jej tonie głosu pojawiło się coś na wzór już nie prośby, a wręcz błagania.
- Tylko cena nie była do końca równa, więc przebiłaś stawkę wypełnieniem kilku moich... Powiedzmy "próśb" - sprostował ponownie obserwując chłopczyka biegającego po placu zabaw.
- I teraz dla wyrównania rachunku to ty winien jesteś mi przysługę - oznajmiła odzyskując na chwilę pewność. 
    Przez chwilę poczuł się jak nic nieznacząca kukiełka w teatrzyku dla dzieci. Sznurki co chwila przejmuje inna osoba i ciągnie je w tą stronę, którą uważa za najstosowniejszą, ale zupełnie inną niż kierunek poprzedniego właściciela. Ciągła zamiana ról i niezdecydowana ucieczka między jednym i drugim frontem. 
- Jestem do twoich usług - odparł usłużnie, marząc już tylko o zakończeniu tego marnego przedstawienia i zapomnieniu na zawsze co działo się za kulisami, gdzie niejeden widz nie mógł sięgnąć okiem. - Spełnię każdy rozkaz.
- Będziesz musiał... Opowiedzieć... - zaczęła, lecz szybko jej przerwał, jak zwykle źle reagując na słowo "opowieść".
- Bajki na dobranoc mam ci opowiadać?! - zadrwił śmiejąc się nerwowo.
- Nie - odparła spokojnie, bez cienia emocji. - Chcę usłyszeć co było wcześniej i dlaczego dalej brniesz w to bagno.
   Drgnął, czując, jak sznurki od jego kukiełki właśnie wędrują w inne dłonie. Ponownie trafił pod opiekę tego, który już zawodził, ale dostał drugą szansę. Który kłamał i mimo wszystko otrzymywał przebaczenie. Tego, kto skręcał, a wychodził na prostą. 
- Chcesz więc usłyszeć to, czego nikt jeszcze nie ubrał w słowa? - upewniał się, choć wiedział, że zupełnie nie potrzebnie.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz - stwierdziła na pozór lekko i niewinnie.
    Właśnie w tym momencie poczuł jak wspomnienia, którym musi zaufać, przebaczyć i pozwolić iść swoją drogą, podcinają mu sznurki. Kukiełka opada na scenę z hukiem na tyle głośnym, że nikt nie słyszy i tak niezauważalnie, że wszyscy widzą. 
     Kolejny raz padł komuś do stóp.

***
"I saw the sunrise deep in hell
I saw heaven in the cell
I saw the touch, I saw the smell, well, well

I saw the neverending sea
I saw the mountains of liberty
I didn't see you and I did not see me

But I'm still looking for someone
Someone that's larger than life
Something that's sharp
Sharp as the knife

I saw the sunrise deep in hell
And it grows and it grows
First signals of love
I say well, I say well
I saw the sunrise deep in hell"
~ Brainstorm "Sunrise (deep in hell)"

   Siedzieli obok siebie, wwiercając swoje spojrzenia w zaplamiony atramentowymi kleksami blat ciężkiego, mahoniowego biurka. Obaj mrugali regularnie, tylko trochę rzadziej niż przeważnie. Co chwila jeden z nich spoglądał na drzwi po drugiej stronie pomieszczenia, w myślach starając się odwlec moment ich otwarcia. Słychać było ich miarowe, nieco nerwowe westchnienia, oraz śmiały zegar. Jakby każda z jego strzałek chciała pokazać swoją wyższość. Udowodnić, iż oni są nic nie warci, a one mają we władaniu cenny Czas i mogą nimi grać tak, jak zapragną.
    Drzwi niemiłosiernie zaskrzypiały w zawiasach i do pokoju wszedł Mistrz Gerbung. Kroki stawiał ociężale i powolnie, dłonie miał zwinięte w pięści, a knykcie pobladły. Bluźnierstwa wydobywające się z jego ust na krótką sekundę zostały zagłuszone przez zamknięte z hukiem drzwi, a wzrastały na sile i głośności w miarę przybliżania się Mistrza do Strażników.
    Urgens wzdrygnął się, starając nie próbować wyłapywać poszczególnych określeń z tego słownego potopu. Zamiast tego uparcie wpatrywał się w meble, przesadnie skupiając uwagę na podniszczonym wystroju gabinetu. 
    Wiedział, że zawiódł. Powierzono mu zadanie nieobliczalnej wagi. W jego władanie oddano sekrety skrywane przez wiele długich lat. Tajemnica, której rozwiązanie próbują znaleźć już od pokoleń.

   Musiałby być głupcem, by sądzić, że to dzięki niemu wszystko się rozwiąże. Jednak... Jeżeli los okazałby się na tyle przychylny...? Co wtedy?
   Czy wszystko wróciłoby do normy, a kolejny obszerny rozdział na kartach historii zostałby wymazany bez konsekwentnie i na zawsze? 

Przeszedł go nieprzyjemny, piekielni zimny dreszcz, gdy zrozumiał, że całą prawdę nigdy nie uda się zatrzeć. Zawsze będzie ktoś, kto pamięta więcej niż inni, kto widział coś, czego widzieć mu nie pozwalano i kto podsłuchał najcichsze rozmowy.

    To właśnie na nich spoczywał ten bolesny dług i obowiązek. Na obrońcach Czasu i kronikarzach doświadczenia. Wszystko w pogoni za wyróżnieniem. Kiedy liczy się każda sekunda, nie myśli się o konsekwencjach, ponieważ one zawsze będą wydawały się blade na tle emocji, które odczuwasz i wyzwaniu, któremu masz okazję podołać. A kiedy przyjdzie opanowanie zaczynasz odczuwać wstyd i złość na samego siebie. Jesteś gotów na poświęcenie za tych, od których odłączyłeś się w drodze i za te marzenia, co zostały w podróży pogrzebane.
    I już od kilku lat przyszło mu budzić się z palącą świadomością winy i bólu sumienia. A wtedy przychodzi chwila, kiedy żałujesz i chcesz cofnąć Czas. Tylko jest już za późno. Przegapiłeś ostatnią okazję, a drzwi są już zatrzaśnięte. Za własne błędy płacisz własną skórą.

***

"Easy we follow, easy we trust 
Some things we want, and some things we must 
Sometimes we're losing, somedays we're lost 
All we have from down until dust"
~ Brainstorm "French cartoon"

     Ciąg cyferek rozdzielonych przecinkami i średnikami tańczyły jej już przed oczami, dobrowolnie zmieniając swoją kolejność i mieniąc różnymi kolorami. Ze złością zgniotła karteczkę i celnie odprawiła papierową kulkę do śmietnika. Ułożyła się wygodniej w miękkim fotelu i otworzyła książkę na losowej stronie. 
    Przeczytała datę, przeniosła wzrok na autora notatki i zabrała się za czytanie kilkudaniowego raportu. Nie dowiedziała się niczego cennego- zresztą tak samo jak w poprzednich zapiskach, w których zagłębiała się ok kilku monotonnych dniu. W tym czasie Chrisopher sprawdzał wyjątkowe pokazania, które pomogłyby im wykryć umiejscowienie siedzib Strażników. Na podłodze w jego pokoju od przeszło tygodnia spoczywał pokaźny stos mapek poszczególnych wycinków kontynentów, lub całych państw. Michael natomiast niemal regularnie opuszczał mieszkanie, wracając często późnym wieczorem, lub wychodząc po północy. Nie wiedziała, gdzie i na ile znikał. Często gdy się budziła nie było już po nim w całym domu śladu, lub właśnie wracał do domu o rześkim poranku.

   Pogrążona w myślach przyłapała się na zawieszeniu wzroku w jednym punkcie strony. Otrząsnęła się szybko i powróciła do notatek.

Rok 1787, 15 listopada

Niezapomniany pokaz Kina niemego! Fenomenalny wynalazek przeniesiony z 1894 roku, w celu zapewnienia Strażnikom odrobiny rozrywki. [...]

*

Rok 1343, 12 grudnia

Profesor, wykładowca i autor "Problemów związanych z Międzyczasem", A. Meldow, ogłosił rozpracowanie kolejnego problemu Przeniesień Czasowych. "Czy pogoda wpływa na działanie Strażniczych zegarów?" ukazać się ma już 5 stycznia, podczas 30 - lecia wydanie pierwszej książki zasłużonego Strażnika! [...]

*

Rok 1546, 7 marca

Pojawia się inicjatywa wybudowania podziemnego ośrodka szkoleniowego! Planowanym miejscem okazuje się Edynburg. Władze głowią się nad rozpracowaniem odpowiedniej technologi, by nie zakłócić spokoju podejrzliwych Brytyjczyków. [...]

*
   Większość zapisków miało charakter czysto informacyjny, niektóre nawet brukowy. Wykrzywiła usta w grymasie zmęczenia. W podręcznym notatniku zapisała kilka nazwisk i imion Strażniczych, które później obiecała sobie posprawdzać. W końcu każda informacja jest przydatna.

   Odchyliła głowę i się przeciągnęła. Krzyknęła cicho, kiedy po otworzeniu oczu, przed własną twarzą zarejestrowała oblicze Christophera.
- Dobry - przywitał się towarzysko, z uśmiechem.
- Cześć - mruknęła wracając do poprzedniej pozycji. - Znalazłeś coś nowego?
- Szczerze mówiąc to zainteresował mnie obszar we wschodniej Europie - odpowiedział patrząc już na trzymaną w dłoniach mapkę. - Kilkanaście lat temu zarejestrowano tam charakterystyczne drgania powietrza i ziemi, a poziomem rzek w ciągu kilku dni podnosił się niebezpiecznie, zupełnie niespodziewanie i co najważniejsze bez powodu - podkreślił. - Od 1847 zjawiska powtarzały się z kilkuletnimi odstępami, ale w miarę regularnie. W 1900 mieszkańcy tego rejonu założyli bariery bezpieczeństwa, więc od ponad stu lat, mimo podnoszenia się wody zagrożenie powodzi jest mniejsze - wyjaśnił rzeczowo. - Swoją drogą, jak na dzisiaj mam dość!
- Nie ty jeden - przetarła oczy starając się strzepnąć oznaki zmęczenia. 
- To może mały spacer? - zapytał z nadzieją, jednak widząc jej spojrzenie szybko dodał: - Kath! Nie wychodziliśmy poza mury tego domu od prawie miesiąca. Przecież podczas małego spaceru po okolicy szanse, że ktoś nas rozpozna są znikome.
    Mimo niepewności całą sobą popierała ten pomysł. Również miała dość siedzenia w czterech ścianach. Czuła się jak ptak pozbawiony wolności. Zgodziła się, nie wiedząc jeszcze, jak wielki błąd jest w stanie popełnić.

    Zmrok powoli pożerał zapomniane uliczki Londynu, nakazując mieszkańcom nie wychylać nosów za drzwi ciepłych domów. Szli ramię w ramię, niczym przyjaciele, którymi namiastką stali się dla siebie nawzajem. Stworzyli fundamenty zaufania i mury obronne dla fortecy nadziei, przez której bramy nikt nie miał prawa się przedrzeć.

***

    Nie zakuli go w kajdany, ani nie nafaszerowali środkami nasennymi. Podróż do skrzydła sądowego miał przebyć w pełni świadomie. Nawet inni "wyjątkowi" pacjenci i pracownicy nie dostali rozkazu opuszczenia korytarzy na czas tych 15 minut powolnej, w pełni bezpiecznej wędrówki. 
    Otoczony ochroną stworzoną z pięciu pracowników o bezwyrazowych twarzach. Przez całą drogę obserwowali go pustymi oczami, na tyle ciemnymi, że tylko z bardzo bliska można było wyróżnić źrenice. Ubrani również w mroczne kolory stanowili dla Liama delikatną namiastkę pomocników samej Śmierci. Tylko przesadnie białe, aż rażące w oczy koszule, niewątpliwie idealnie wyprasowane, stanowiły przypomnienie o ich ludzkiej postaci, o posiadaniu rozumu, siły, może nawet duszy i serca. Ale przecież to nie ważne, liczy się tylko wizerunek, wytrzymałość, opanowanie... cechy, które można wyćwiczyć.
   
     Idąc wzdłuż holu przed oczami zauważył jej charakterystyczne blond włosy. Przenosząc wzrok dalej, dopiero po chwili dotarło do niego, że ma szansę nawiązać z nią kontakt wzrokowy. Sylwetka pielęgniarki wtopiła się jednak w tłum, więc dopiero po przebyciu kolejnych kilku metrów, prawie przy zakręcie w kolejny korytarz, dostrzegł te zielone oczy, które dziś błyszczały dziwną satysfakcją, ciekawością i... zniecierpliwieniem. Jakby pod wpływem jego palącego spojrzenia odwróciła się, pozwalając mu w pełni dostrzec ogniki w jej spojrzeniu. Bez chwili wahania uniósł dłoń przykładając ją do czoła. Zasalutował krótko na znak zgody i wspólnej walki.
   Zniknął w kolejnym korytarzu, nie wiedząc, że ona również uniosła dłoń, bezbłędnie rozszyfrowując to krótkie przesłanie. Nie wiedząc, że ona również przyłączyła się do walki między światłem a cieniami. Zapomnieli jednak, iż cienie powstają dzięki światłu, które musi zniknąć, by one również zostały posłane w zapomnienie.

     Pięciu osiłków, którzy otaczali Liama w drodze do sali sądowej, wydawało się rozpłynąć w powietrzu, gdy tylko przekroczyli drzwi pomieszczenia. Stał sam, nie liczący się i przestraszony, przeciwko całemu światu i samemu sobie. Za cel miał kłamstwo i zdradę, ale jak sobie wmawiał wszystko na "cele wyższe". Bo wszystko miało swoją przyszłość i swój koniec. Wszyscy gdzieś zmierzali.

***

    Promienie zachodzącego słońca oślepiały niczego nie świadomych mieszkańców Edynburga. Bajkowe niebo odbijało się w tafli przyjemnie chłodnej, falującej wody. Przyciszone i głośne rozmowy, trzepot ptasich skrzydeł, stukot szyn tramwajowych o tory i kobiecych obcasów o chodniki, dziecięce krzyki oraz warkot silników samochodowych składało się na miejski niezapomniany miejski gwar.
   Nikt z tysięcy mieszkańców nie mógł nawet podejrzewać, że właśnie wypowiadane jest słowo wagi ludzkiego życie, że właśnie coś się kończy, a coś się zaczyna. Liam Dervendu skłamał, oczywiście nie pierwszy raz. Mimo wszystko nigdy jeszcze nie czuł aż takich wyrzutów sumienia, jeszcze nigdy nie miał ochoty zapalić się od środka wymawiając to krótkie "tak". Pierwszy raz poznał prawdziwy i pełny smak bólu. 
    Jednak nie żałował. Podtrzymała go wiara i nadzieja na lepsze jutro, na promyk słońca w pochmurny dzień. I tylko w to chciał wierzyć w tamtej chwili.
   W chwili, kiedy potwierdził wszystkie zarzuty przeciwko bratu.

   Promienie zachodzącego słońce skryły się za horyzontem, ale kawałek ognistej kuli wychylał się, by ostatni raz tego dnia obrzucić spojrzeniem płomiennych oczu piekło dzieła rąk ludzi i ostatni raz pokazać cień ich sylwetek na asfaltowych ulicach. Ponieważ nawet w piekle istnieje cień, więc i światło istnieje.