czwartek, 10 kwietnia 2014

Opowieść o niczym


Chyba coś straciliśmy.
Coś bez pokrycia.
Coś, co nie ma wstępu do rzeczywistości.
Mam ochotę naprawić błędy.

***
Chciałam nie czuć i dopiero czując nic zrozumiałam jakie to paskudne.
Nic nie czuć. Być nikim.
Wychodzę na dwór i patrząc w gwiazdy nie czerpię przyjemności. Jest tylko dziura, puste niebo bez blasku.
Jem, a wszystko smakuje tak samo. Cukier i sól poszły na kompromis. Zalewam zielone fusy wrzątkiem, a kubek jest pusty. 
Otulam się kocem, kładę głowę na poduszce i nie doświadczam ciepła. Jest tylko paskudne nic. Sen nie przychodzi, choć mijają godziny. I nie słuszę szumu wiatru, ani deszczu kropli. 
Zaczynam więc pisać szybko i nagle.  Zegara nie słyszę i sen zapomniany w zakamarkach pamięci błyszczy coraz bardziej. 
Długopisu wkład wyczerpany, pierwszy czy kolejny? Aż w końcu zasypiam, a sen jest spokojny. Tylko kartki pamiętnika wyrwane,  kurzem się za kilka dni pokryją. Nie widzę nic i ich nie dostrzegę. Będą leżeć zapomniane.

Jesteśmy niczym. Od początku do końca prób zabłyśnięcia. I kiedy próbujemy nie czuć nic, zaczynamy być kimś... Kimś nieistotnym. Zostało tylko nie spocząć na laurach.

***

Mam coś z przodków nadzieii,
Głupia jestem, przewidywalna,
Zbyt potulna, trochę zabawna,
Ale z czasem coraz mniej...
Coraz bardziej poważna staję się.

***

Zagrajmy więc w tą grę z lat jeszcze szczeniackich. Tych chwil szczególnych bezlik wspomnijmy. Ta zabawa... Jak ją nazwaliśmy? Do dziś dnia nie przypominam sobie nazwy tej. Było w niej coś szczególnego - wyjęte jakby z magii istnej. Coś co w powietrzu czuję po lata te, gdy nie ma sił.
    I kiedy marzę o czasu zatrzymaniu, kiedy żyć się odechciewa wspominam zawsze dni słoneczne niepogody tej. Cudowne chwile beztroski młodej, gdzie nie liczyło się nie dni nie nocy. Gdy głupia, pusta miłość drogę wskazywała. Widziałam świt, jak noc słońcu miejsca ustępywała, a gwiazdy kryły własny blask.
    W piekle byłam za dnia, a niebo odwiedzałam w snach. Lecz kiedy to minęło... Nie wiem gdzie się podziać.

***

Spadająca gwiazda
Nie spełniła życzenia
Porcelanowa lalka
W wypłowiałej sukience
Rozbiła się w czasie zabawy
Czas uciekł przez drzwi szparę
A odchodząc
Zostawił nas samych
Bez celu
Trawa wiecznośc
Bez zmroku i świtu
Nie widać końca
Czasu nie wyczuć

*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

Kwintesencja całego roku, nieskładne, banalne.
To był udany rok.
Dużo zaszło zmian, dożo osiągnięć, porażek.
To był udany rok.

Ludum ;)

niedziela, 30 marca 2014

26. "Zaplanowany zbieg okoliczności."

Przepraszam

~*~*~*~*~*~*~*~*~*

"Podła to rzecz, kazać skazanemu wiązać pęntlę, na której zawiśnie."
~ Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach

   Przeprosił. Zrobił to głośno, wyraźnie i wiedział, że Philip zrozumiał do kogo kierował swoje słowa. Jednak Liamiwi nie starczyło odwagi spojrzeć mu w oczy. Miał ochotę zapłakać z bezsilności, ale nie potrafił, honor nie pozwalał i bardzo dobrze! Wiedział, że lepiej nie pokazywać się od tej słabej strony Strażnikom. Bo kim ty jesteś, żeby przy tak wyszlifowanych diamentach chociażby próbował zabłysnąć? Nie... Nie wychylaj się, lepiej schowaj się w cień i odpocznij, upuść łzę. Przy świetle nie będziesz mógł tego uczynić.
   Siedział na podłodze, jakby poczucie winy zabraniało my skorzystać z takiego luksusu jak krzesło. Zresztą: jakiego luksusu? Prawie zapomniał znaczenie tego słowa. Wszystko, począłwszy na ścianach i skończywszy na meblach było wysłużone, brudne i do wyburzenia. Podłoga pozwalała mu zachować trzeźwość myśli. Śmród sąsiednich cel docierał tu najmniej, tak samo jak i głosy innych zatrzymanych, ponieważ jedynym otworem łączącym pomieszczenia było miniaturowe okno tuż przy suficie. Za to nie było nawet dziurki w murze, przez którą mógłby wpadać promyk słońca i błękit nieba. W rekompensacie wentylacja działała na pełnych obrotach, troszcząc się o stan powietrza, którym oddychają nie tyle więźniowie, co ich strażnicy. Ani trochę nie pocieszała go myśl, że oddycha powietrzem skarzonym przez zdradę, kłamstwa i niesprawiedliwość. 
     Podrapał się za uchem, robił tak zawsze, kiedy się zastanawiał. Zwyczaj ten obrał jeszcze w domu, jako mały chłopiec. Teraz rozpaczliwie szukał wyjścia z zaistniałej sytuacji i choć wiedział, że jego głównym celem miało być granie na zwłokę, żadne z poczynań nie chciało ułatwić zadania. Niejstannie coś wychodziło nie tak, zapominał czegoś dopowiedzieć. Do całej trupy problemów dochodziły jeszcze lekarstwa, którymi faszerowany był ostatnie kilka dni i które w założeniach, jakie mu przedstawiono, miały pomóc mu zachować jasność umysłu, sprawność fizyczną, podtrzymywać niezbędne funkcje życiowe oraz, że specyfik ten podawany jest każdemu zatrzymanemu. Z całej puli zapewnień uwierzył tylko w ostatnie. Nie miał wręcz wątpliwości, że każdy pojedyńczy więzień otrzymuje coś od Strażników, coś co pomaga ochroniażom utrzymać nad nimi kontrolę. 
    Zawsze po zarzyciu preparatu, a mowy być nie mogło o ukryciu tabletki pod językiem, ponieważ specyfik mieszany być z wodą, Liam czuł, jak jego organizm zaczyna walczyć na nowo. Najpierw serce zaczyna szybciej bić, tylko po to, by po chwili niebezpiecznie zwolnić. Oddech staje się płyszy na kilka minut, a kiedy odzyskuje zdolność zaczerpnięcia tchu kręci mu się w głowie i na sekundę przed oczami staje się ciemno. Po niecałym kwadransie serca odzyskuje swój normalny rytm, oddech wraca na miejsce, a on sam widzi z odpowiednią ostrością. Nie do ukrycia jest jednak, że czuje się inaczej - ręce i nogi początkowo odmawiają posłuszeństwa, mruga zdecydowanie częściej niż powinien i coś złego dzieje się z kolorem obrazu, jaki prezentują mu oczy. I choć cela zawsze jest ciemna, a jedyne światło prezentuje się w marnej otoczce więziennego kurzu, teraz wszystko prezentuje się mniej zrozumiale. Krawędzie ścian i cegieł, z których są wykonanw wydają się bardziej zatarte i niewyraźne. Nie potrafi dostrzec drobinek kurzu migoczących czasem w nikłym śwetle, a mógłby dać sobie ręce uciąć, że widział je jeszcze kwadrans temu! Jednak deklaracje ucięcia czegokolwiek w miejscu, w jakim przebywał zdawały się być conajmniej... Nie na miejscu.
     Ponownie podrapał się za uchem, po raz setny tego dnia westchnął. Metalowe, zakratowane drzwi zaskrzypiały. Z początku nie wiedział nawet, jaka cela została otwarta. Po korytarzach głuchym echem potoczyło się skrzypienie zawiasów, a już w następnej chwili przymrużył oczy, bo świeca Strażnika go ośliepiła. Sekundę później poczuł jak podstawiono mu zardzewiałe naczynie, w ustach pojawił się płyn o krystalicznej barwie i perłowym, obłudnym zapachu. Serce zwolniło na chwilę, a później szaleńczo zakołatało się w piersi. Walkę o świadomość zaczął na nowo.

***

"List. Papier. 
Zostawiamy tylko niepotrzebne ślady."

    Gramofon stał na komodzie w rogu, muzyka na nim nie była grana od przeszło dwóch tygodni, kiedy to na Davisa spadły obowiązki najwyższej wagi. Od tego czasu miał coraz mniej wolnych chwil. Porcelanowa zastawa dla dwunastu osób znajdowała się całkowicie zapomniana, ukryta za szklanymi drzwiami półki w salonie. Jednak mimo wszystko pułkownik nadal miał ochotę i czas na spotykanie się z Urgensem, chociaż podczas wizyt rozmawiali zawsze, jak oboje twierdzili, na tematy czysto zawodowe. Prawdy było w tym tylko ziarno.
- Jak udało wam się go złapać? - parsknął szyderczo Bowes.
- W kieszeni mia drugi zagar - wyjaśnił Nicolas, a widząc powiątpiewające spojrzenia Davisa szybko dodał: - Nie pamiętam już w jakich okolicznościach został on mu ofiarowany, ale był to Zagar Strażniczy z numerem i zarejestrowany w bazie, więc musiał go dostać przy szczególnych okolicznościach. Nie podejrzewaliśmy tego, ale na wszelki wypadek wcześniej zablokowaliśmy wszystkie warstwy Czasoprzestrzeni, żeby przypadkiem nam nie umknął. Jedyne swobodne lata to były teraźniejszość i rok, w którym wcześniej przebywał Faltey, a i tamta warstwa została zablokowana jak tylko się przenieśliśmy. h
- Co z drugim zegarem?
- Został zniszczony - sprostował Urgens. - Doszczętnie połamany. Mistrz osobiście dopilnował, by nic z niego nie zostało. Teraz Faltey gnije w celi.
     Davis przeniósł wzrok na stary, ojcowski gramofon i westchnął przeciągle. Urgens spojrzał na niego z dozą niezrozumienia, po czym zobaczył na co patrzy Bowes. Wiedział do kogo należy ten sprzęt i jak wielki sentyment miał do niego Davis. Jednak coś mu nie pasował... Nie takiego zachowania spodziewał się po Strażniku Czasu, prawej ręce Mistrza.
- Żegnam już, pułkowniku - tym jednym krótkim zdaniem przywrócił Bowesa do rzeczywistości. - Obowiązki wzywają.
     Davis nie odprowadził go do drzwi, nawet nie przeją się zamknięciem ich na klucz. Drgnał tylko, gdy Urgens z hukiem je zatrzaskując opuścił jego mieszkanie. Bowes wstał i powolnym krokiem podszedł do gramofonu. Powolna, jego ulubiona muzyka pozwoliła mu na chwilę refleksji.

***

"Człowiek mądry umie uczyć się od wrogów."
~ Arystoteles


      Starali się być anonimowi, ukryć się w nieistotnym i niebezpiecznym tłumie. Przemieszczali się w ciągu dnia, mimo że Chris wolał podróżować w nocy. Jego zdaniem mieli wtedy mniejsze szanse natknąć się na Strażników, którzy niewątpliwie ich szukają. Z błędu wyprowadziła go Kath, twierdząc, że dwójka ludzi idących żwawym krokiem po ulicach miast, przy świetle ulicznych latarni, mających tylko księżyc za przewodnika wyglądałaby jeszcze bardziej podejrzanie. Oprócz tego, była pewna, że Strażnikom trudniej byłoby wychwycić ich w setkach innych osób, niż gdyby kryć musieli się w zdradzieckim cieniu drzew. Jedynym co niepokoiło Katherine, była pewność, że gdyby ktokolwiek by ich ścigał, już dawno by ich złapał.
    Każdego dnia miała nieodparte wrażenie, że są widoczni jak na dłoni i wystarczyłaby jedna sekunda, by obrucić ich w proch. Wiedziała, była całkowicie pewna, że kara dla nich będzie surowa. Co więcej, była gotowa, by tę karę ponieść. Z biegiem czasu coraz bardziej zastanawiająca wydawała się jej myśl, co będzie potem... Nawet jeśli uda im się bezpiecznie dotrzeć do Wenecji i przenieść się do odpowiednich lat, jeśli uda im się zgarnąć potrzebne informacje i, co w jej mniemaniu było coraz bardziej wątpliwe, uratować Liama, co będzie dalej...?
     Ukryją się, całą czwórką, bo do tej gromady zaliczała jeszcze Philipa, gdzieś, gdzie nie sięga wzrok Strażników, w rzeczywistym Czasie, gdzieś w cieniu zegara. Będą żyć spokojnie prowadzeni nadzieją na koleiny dzień? Na samą myśl o tym zbierało jej się ma śmiech i płacz jednocześnie. I mimo że patrzyła na sprawę pod każdym kątem, nie potrafiła znaleźć optymistycznego punktu widzenia. 
     Ucieczka, zmiana tożsamości, jak to zrobił Michael, wydawała jej się rozwiązaniem nie tyle co nieskutecznym, ile po części tchórzliwym. Poza tym, nie do końca wchodziła w grę. Teraz, gdy tajemnica Sebastiana Faltey, ta, którą skrywał przez tyle długich lat, mogła wyjść na światło dzienne, w Strażnikach niewątpliwie obudziłaby o wiele więcej czujności. Upozorowanie śmierci było sztuczką zbyt starą, żeby zastosować ją jeszcze raz, do tego skutecznie. 
    
   Kątem oka spojrzała na Christophera. Dervendu czubkiem buta kopną całkiem sporą szyszkę leżąca bezczynnie wśród sosnowych igieł. Od kilku godzin prowadzili wędrówkę, starając się przedostać między dwoma niewielkimi miescowościami, z którymi nie było bezpośredniego połączenia. Podczas gdy gałęzie drzew trzeszczały pod ich stopami, mogli oderwać umysły od kakofonji miast. Kath niezbyt chętnie zgodziła się na skrócenie drogi przez las. Było tu mało lidzi, i szanse na ich złapanie były o wiele większe. Jednak świadomość, że nikt ich nie ściga, nie dawała spokoju. Niewątpliwie byli na celowniku Strażników, może nawet samego Mistrza. Takie wyróżnienie w obecnej sytuacji nie podnosiło jej na duchu. 
    Musiała mimo wszystko przyznać, że "spacer", nie zważając na to, że z nieustannie szybko bijącym z niepokoju sercem, dobrze jej zrobił. Poczuła więc ukłucie żalu, gdy wyszli z lasu, za plecami zostawiając popołudniowe słońce wpadające między liśćmi i mnóstwo niewypowiedzianych obietnic.

***

Nasze życie jest zaplanowanym już zbiegiem okoczności.
~ Ludum


    Nieliczne samochody z zawrotną prędkością mijały ich na opustoszałej drodze. Po obu stronach zużytego już asfaltu rosły kilkadziesiątletnie topole, podadzone w odległości 2 metrów jedna od drugiej. Choć wytężali wzrok do niemożliwości, nadal nie dostrzegli żadnych zabudowań. 
- Może jednak spróbujemy się przejść? - Kath spojrzała na Chrisa spod przymrużonych powiek, zachodzące słońce raziło ją w oczy. 
- Faltey - mruknął Christopher. - Jesteśmy na nogach od kilkunastu godzin i nie wmawiaj mi, że masz dużo energi. Nie ty jedna się nie wyspałaś. 
- Zostało nam nie tak dużo drogi - stwierdziła Kath z roztargnieniem patrząc w dal. Mimo zapewnien, wiedziała, że jest na straconej pozycji z nieistotnymi argumentami w rękawie, nawet wobec samej siebie. - Jeśli nie będziemy się obijać, dojdziemy  do najbliższego dworca już jutro. Z tamtąd dojedziemy do jakiegoś większego miasta i po sprawie!
 - Kath, dobrze wiesz, że do najbiliższego miasta jest ponad dwa dni drogi pieszo - westchnął Chris. - Łatwiej będzie, jeśli złapiemy kogoś, kto zechce nas podwieźć.
     Żadne z nich więcej się nie odezwało, uznając rozmowę za skończoną. Kolejne dwa samochody minęły ich, nim zdążyli mrugnąć okiem. Faltey miała już na końcu języka jakąś kwaśną uwagę, ktorą chciała uraczyć Chrisa, kiedy nagle jeden z samochodów zjechał z drogi i zatrzymał się tak, by mogli wsiąść. Kayh i Chris spojrzeli na siebie ni to zdziwieni, ni to z radością. Okno po stronie pasażera z przodu się uchyliło i teraz mogli zobaczyć w średnim wieku już, przeoraną zmarczkami twarz. Kath, nie widząc innego wyjścia i z nieuzasadnionego powody zaufawszy kierowce, mruknęła, że siedzi z tyłu.
- Dokąd? - zapytał krótko mężczyzna siedzący za kierownicą.
- Gdzie oczy patrzą - powiedział żartobliwie Chris, po czym dodał, już poważniej: - A dokąd pan jedzie?
- Wenecja - kierowca odwrócił twarz w stronę zachodzągo słońca, a kiedy ponownie spojrzał na Chrisa, jego wzrok był rozmarzony. - Długa drogo mnie jeszcze czeka. Gdzie was zawieść?
- A chciałoby się panu, aż do samej Wenecji? - zwątpił Chris, po części nie wierząc we własne szczęście. Od samych Włoch dzieliło ich setki kilometrów. 
- W towarzystwie zawsze raźniej - zachichotał meżczyzna i machną ręką, dając im znak, by wsiadali. 
- Bardzo panu dziękujemy - uśmiechneła się ciepło Kath, gdzy tylko usadowaiła się wygodnie na tylnim siedzeniu. 
- Mówcie mi Andrew, po co te formalności. Po co jedziecie do Wenecji?
      Chris i Kath przedstawili się, po czym Faltey po krótce opowiedziała swoją wersję wydarzeń - samotnicy, mający tylko siebie, podróżóją na kocią łapę. 
     Pozostał tylko niepokój w sercu, że gdzieś już widziała tę rozmarzoną parę oczu. Bardzo, bardzo dawno temu. 
   

     Późne, pomarańczowe słońce rzucało cienie drzew na drogę, którą Andrew Meldow wiózł aż do Wenecji dwójkę byłych Strażników, w tym córkę jego najlepszego przyjaciela.


~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*

Wiecie, że zbliżamy się do końcówki?
~ Ludum

czwartek, 27 lutego 2014

Carmina I "Jesteśmy sami" cz.II

CARMINA I "Jesteśmy sami"
Część druga - zarys uczuć



"Było w nim coś niesamowitego.
Coś co pragnęła odkryć, co nie dawało jej spać.
Był w każdej sekundzie, minucie i godzinie.
Był zagadką na resztę życia."

     Tak, zgóbiłam się na pewno. Zostawiły mnie i spokój, i pragnienie, i bliskość, nawet głód. I choć myślałam, że to tylko przedstawienie, legendą jest, iż rzeczywistość ścina z nóg. A tym czasem... Nie ma dublera! Sprawdzałam za kulisami i przed, ale nie ma go! Na nic zapewnienia, że na scenę nie wyjdę, że nie zmuszą mnie. To musi być coś zabawnego, ale nie komedią ma też być... Musi mieć coś z dramatu i tragedi, poezji i prozy kunszt przyszło mi poznać dziś. Cóż to za garunek? Pytam, a odpowiedzi udzielić nie chce nikt. Chciałabym być widzem, siedzieć w zakątku odległym sali. Żeby nie padały światła reflektorów, i by zupełnie blisko były drzwi. A jestem na scenie! Zaśmiałabym się, gdyby nie przerażenie, nie myśl, że zepsuje przedstawienie... 
    Jakiś oklaski słychać od widowni strony, za kulisami chowam się ostrożnie. Ktoś krzyknął coś, ktoś usiadł, aż w końcu trzeci dzwonek i przerażenie wzmogło się. Gdzie scenariusz?! Wołam zrozpaczona, od roli już się nie wywinę. Mogę tylko uciec wystraszona, że znów przeze mnie pójdzie wszystko źle. 
    Nie ma nawet ciszy... Ach, ci ludzie znów wszystko zepsuli! Patrzą, cieszą się z innych rozpaczy, ale braknie im odwagi, żeby wyjść na scenę i zabłysnąć tam jak nikt. Niestety, są zbyt samolubni i tchórzliwi, by przed publicznością stać. W odbicie własne zapatrzeni. Tylko para oczu w mroku złotem i szmaragdem się mieni. Czasem rumień krawawy na policzkach wystąpi, innym razem powieka drgnie niespodziewanie. Mamy ciało, a nie nad nim władanie. Posiadamy duszę, ale kiedy ta niespodziewanie ucieka nam przez palce cierpimy. Przyszedł nasz czas, nasze pięć minut kresu dobiegło. Odchodzimy.
    Tak naprawdę mógł nas spotkać gorszy los. Życie bez miłości...? Do dopiero losu cios. Ten ból, tak palący i głęboki, zadaje rany trwalsze niż spojrzenie z ukosa, niż dłoni gest. Nawet gdy przez nieznajomego zadawany jest. Zupełnie jakby nie było czasu na sumienie. 
I nie ma go przecież, to tylko przedstawienie.

   Smutku... Smutku, tutaj jestem! Jeszcze niedawno chciałeś serce me. Ale lepiej diabłu dusze sprzedać, niż cenność tę smutkowi podarować. Jeszcze niedawno gotów byłeś się targować, o mnie, serce i o strach. Tylko gdzie jesteś? Pod postacią jaką skryłeś się? Może jesteś dziś ptakiem, co na drzewie przysiadł... A może chłodnym wiatru powiewem? Nie, nie ma cie tu, można to wyczuć. Nie ma, bo półuśmiech mam na twarzy, a w oczach brak łzy. Ale nie mam rumieńców. To twoja sprawka, podejrzewałam to. Moim zdaniem pojawić się powinieneś na zawołanie, ja pstryknę palcami i już, pojawiasz się na progu. 
Smutku? Gdzie jesteś?!

Gdzie spokój?

Och... Jak miło! Już dostrzegłam sylwetki zarys twojej. Zbliżasz się zbyt wolno, strasznie odciągasz spotkania chwilę. Ale jesteś coraz bliżej, nie sztuka zauważyć to. Już widzę twoją postać! Ma oczy i noc, i usta... Zamieniłeś się w coś, co boli najbardziej, co wyciska łzy i radość tłumi. Jesteś bestią zupełnie jak z horroru. Masz też ręce i nogi, nawet tłów. Widać to na oka pierwszy rzut.  Jaki ty sztuczny... Oczy nie błyszczął, powieki nie mrugają. Usta nie drgnął nawet w cieniu uśmiechu. Jesteś człowiekiem!
    To napewno ty. Któż by inny mógł być tak nieradosną postacią? I niemroczny, i tak obojętny zarazem. To ty, smutku, to ty, przecież widzę... No dalej, uchyl usta swoje. Mimo, że lęknę się twojego głosu, chcę usłyszeć to. Wątpię, że to będzie coś przyjemnego, ale zawsze jest wybór, a ja teraz nie mam go. Otwórz usta, proszę, przemów. Ześlij w kąt nadzieje me.
    Jak nieorzyjemny ty masz ton, timbr głosu ciszę rozsadza. Uszy bolą, choć już cierpię stale. Przemówiłeś i odchodzisz. Ja nadal cierpię... Ból, on rozsadza serce, a ty je zabierasz i...
Opuszczasz mnie znów. 

     Brawa... Brawa są wszędzie! Biją je wszyscy co stoją i siedzą. Biją ją, ale nie dla mnie. Jeszcze stoję za kulisami, ale już mnie ktoś na scenę ciągnie.
I już tam się pojawiam. Choć nie mam serca, ono mi odebrane ja wciąż czuję.
Ja czuję i tęsknię, kochany!

A może to tylko złudzenie? Tylko sztuka,
Marne przedstawienie.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*

Tych, co jeszcze nie czytali, zapraszam na rozdział 25 :)
Ludum

niedziela, 16 lutego 2014

25. "Budząc się przed świtem."

Czy wolności my szukamy?
Nie wiem tego. 
Nie chcę kłamać.
Diabeł jest, choć ja nie wierzę.
Niebo też, ale czy w niebie?
Biel otacza mnie całego,
Czy ja chcę, czy nie chcę tego?
Kiedyś byłem inny, widzisz
Kiedyś byłem też człowiekiem...
Tak, takim z krwi, z kości!
W oczach ja nie miałem złości.
Ja człowiekiem! A czym człowiek?
Marionetką w czyichś dłoniach.
Zwinne palce czyjąś bronią.
Jedna nitka, jeden ruch.
Jedna myśl. Czy wierzę w cud?
~ Ludum "Maska" (fragment)


    Wróciły dawne koszmary. Znów budził się w nocy, czasem z krzykiem, innym razem otoczony ciszą. Prześladowały go dawne błędy, zdrady tych, których kochał. Nie umiał kierować swoimi snami mimo ogromnych chęci. Zazwyczaj budził się nad ranem i zasypiał po blisko godzinie włóczenia się po rezydencji.
   Wszystko nasiliło się po wyjeździe Katherine i Christophera. Zrozumiawszy swój błąd zaczął coraz więcej czasu spędzać w domu. Za późno jednak na naprawę błędów, kości już rzucono, więc on musiał tylko przyłączyć się do gry. Na co czekał? Jaka była stawka?
Czy stać go na kolejną porażkę?
    Zwycięstwo jest przecież towarem o krótkim terminie ważności i zazwyczaj niezwykle deficytowanym. A on lubił czerpać całymi garściami i niektórzy zręcznie to wykorzystali. Nie przepadał za swoimi cechami charakteru...

     Szalka przechyliła się, gdy spadła na nią kolejna senna mara. Koszmar był wyraźnie przefantozjowany i nierealny, ale mimo wszystko sprawił, że Michael obudził się z krzykiem i nawet mrugać starał się krócej, i rzadziej niż zazwyczaj, tylko by mieć oczy zamknięte jak najkrócej. Czuł się jak w pudełku z luster zamiast ścian, sufitu i podłogi... Każdy dzień wydawał się taki sam i gdyby nie to, jaką cennością był dla niego w tej chwili czas, nie zwracałby nawet uwagi na dzień miesiąca. Niestety, nawet kiedy zapominał który jest rok, wciąż wiedział, która godzina, minuta...
Ciężko jest zapomnieć.

    Coraz częściej wędrował po rezydencji za dnia. Odwoływał spotkania i zostawał w domu. Niestety w żaden sposób nie pomogło mu to w zwalczaniu tęsknoty, wręcz przeciwnie - uczucie nasiliło się, gdy błądząc bez celu natrafił na pozornie zamknięte drzwi, a za nimi znalazł te same zapomniane pudła, o których wspominała Kath. Wszystkie pamiątki, zdjęcia, starocie, listy z wyjazdów słóżbowych, gazety, album ślubny, między stronami którego leżał ciemnofioletowy, zaschnięty irys z ogrodu Anny. 
    Wyjeżdżając wiedział, że nie wróci, że nie może się pożegnać. I choć serce mu się krajało, nie zawrócił, nawet nie spojrzał wstecz. Wiedział, że postąpił dobrze i jednocześnie popełnił największy błąd. Chciał ich chronić, a nie mógł przecież zagwarantować im dobrej przyszłości... Nie mógł przewidzieć. Nawet nie świętowali jego urodzin, bo w ich dzień był poza domem, poza ziemią... Musiał odwiedzić prawdziwe piekło. 

"Kto przeżyje wolnym będzie, 
  Kto umiera wolny już."
~ "Warszawianka"


   Tradycje mają to do siebie, że kiedyś muszą wziąć swój początek, a później końca tylko wyczekiwać. Niektóre zwyczaje nas męczą i denerwóją, choć są też ta bardziej radosne, czy chociażby znośne, oczywiście w odpowiednim stopniu. Istnieją też tradycje, które rozpoczęte uświadamiają nas jak marną mamy osobowość. 
    Michaela de Bartena zaczynał denerwować zwyczaj spotykania się z Alice. Odwołał ostatnie dni wizyt i nie wystąpił za próg domu. Jednak kiedy blondynka zadzwoniła do niego nie mógł nie przyjść. Mogła kłamać, ale słowom nie można wierzyć, wiedział to doskonale. Zmysłom nie ufał również, ale tym razem nie zdawały się zawodzić. 
   Stał przed nim, prawie wcale się nie zmienił. Może tylko twarz miał bardziej przeoraną zmarszczkami, oczy pozbawione błysku, a ciało bardziej wątłe. Postać Adrew Meldow'a była widocznie nadgryziona zębem czasu. Alice nie kłamała, faktycznie go znalała. 
- Liczyłem na cieplejsze powitanie - przyznał rozpościerając ramiona do uścisku. Mimika Michaela mówiła sama za siebie. Nie będzie cieplejszego powitania. 
- Na sposób w jaki nas traktują musimy sobie sami zasłużyć, to twoje słowa, Meldow - sarknął de Barten. - A ty nie zasłużyłeś na przychylne spojrzenia.
- Wiem, że namieszałem, ale nikt nie jest bez winy. 
- Spowodowałeś śmierć ludzi - wyrzucił mu Michael.
- Tylko kilku śmiertelników - wzruszył ramionami Andrew. - Było to dla nich wybawieniem! Wstydzili się życia jako marni słudzy. Taki los nie był ich warty.
- A ty ich wybawiłeś - zaśmiał się de Barten. - To ty nie byłeś wart zadania im śmierci!
- Zginęli jako bohaterowie - wyznał szeptem Andrew. - Wiedzieli o co walczą i oddali życie za wiarę. Odeszli na zasłużony odpoczynek. Mieli wybór, doskonale o tym wiesz. Mogli się przyłączyć do was, ale się nie przyłączyli.
- Jestem im za to dozgonnie wdzięczny - oczy Michaela zaszły mgłą. - Czas już zebrał wystarczająco dużo żniw i ciągle nie ma dość. Nie należy podsuwać mu ofiary pod nos.
- Jego plony są gniłe, mało kto z jego zwolenników ma czyste serce.
- Mało kto z nich ma serce - na drobnej, ale dumnej sylwetce Alice spoczęły dwa męskie spojrzenia. - Taka jest prawda, Czas niszczy nawet Strażników.

****


Zalega teraz cisza po kątach.
Lustro niewdzięcznej rozbite,
Odłamki jego na fortepianie leżą,
Błyszczą w świetle lampy.
Wydają się mnie śledzić te kawałki szkła.
Cienie błądzą gdzieś na ścianach,
Nadzieja się zgubiła.
Jutro powinno być lepsze, mówili...
Ale los tego nie przewidział.
I już chyba ranka każdego 
Budząc się przed świtem
Widzieć będę lustra odłamki
Na fortepianu czarno białych klawiszach.
~ Ludum "Lustro niewdzięcznej" (fragment)
  

      Gdy kielich jest do połowy pusty, jednocześnie czyni to go na wpół pełnym. Bez wątpienia jednak nadal był to kielich, nawet jeżeli jego zawartość stanowiła dyskusyjną kwestię. Czasem żałował, że jego rzeczywistość nie ma takich paradoksalnych rozwiązań.
     Mimo, że Liam otworzył usta, nie wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk. Wszyscy nastawili uszy w oczekiwaniu... Ale cisza nadal zalegała po kątach. Może upadła pinezka, ktoś skutnął paznokciem o stół? Cichy brzdęk obudził Dervendu z zamyślenia. Przez chwilę wydawał się sklejać sylaby, by w końcu wypluć jedno, konkretne zdanie:
- Nie będę kłamał. 
     Ciche, gorzej już słyszalne w lawinie nowopowstałych szeptów dwa brzdęki nie umknęły uwadze Philipa. Był już pewny, że i za pierwszym razem źródłem dźwięku wcale nie była pinezka, czy paznokieć. Co prawda nie widział ochrony, ale intuicja podpowiadała mu, iż na sali pojawił się ktoś nowy.
- To... Dobrze - starał się opanować sytuację sędzia. Faltey doszedł do wniosku, że ten zabawnie wyglądający w białej peruce człowiek musi mieć nerwy ze stali, pewnie to doświadczenie tak go zachartowało. - Panuje tu zasada prawdomówności, za kłamstwo należą się surowe kary.
    Kłamał jak z nut, to było oczywiste. Sędziemu nawet powieka nie drgnęło, gdy naruszał świętą zasadę sądu. Każdy wiedział, że karę otrzyma, ale z innego powodu. Karę otrzyma, jeśli Liam Dervendu nie zacznie mówić tego, co mu kazano. 
- Nie będę kłamał - powtórzył Dervendu i zamrugał kilka razy, jakby tracąc świadomość. Powieki lekko mu opadły na oczy, ramiona stały się wątłe. Philip zaczął się poważnie zastanawiać, czy trucizna jaką mu podali nie zaszkodzi mu bardzo. Miał wielką nadzieję, że chłopak wyjdzie z tego cało. - nie będę kłamał, dlatego wszystko co powiem jest szczerą prawdą.
    Szepty zamiast ścichnąć nasiliły się. Nawet usta Gerbunga poruszyły się, ale wypowiedział tylko kilka słów. 
- Potwierdzam oskarżenia Philipa Sebastiana Faltey, wszystkie - podkreślił z taką mocą, iż Philip pomyślał, że sam byłby uwierzyć, gdyby nie znał prawdy. - Owszem, nie byłem świadkiem morderstwa, ale czytałem jego korespondencję, więc jestem obeznany w temacie. Zabił starszego już mężczyznę, starzec nawet nie zauważył jak zamachnął się na niego z nożem. Podobno cierpiał.
- Oszustwo względem Mistrza? 
- Nie jestem pewien, słyszałem tylko pogłoski. Faltey'owie często są na językach. Podobno łgał w imię dobra, widocznie zapomniał, że nie istnieje coś takiego. Kłamstwo zawsze jest kojażone negatywnie.
- To wszystko, co chciał nam pan przekazać? 
- Tak, wysoki sądzie - z odpowiedzią Liam lekko zwlekał, a i nim otworzył usta spojrzał na zebranych, jego wzrok spadł w okolice miejsc zajmowanych przez najwyższą lożę.
- Philipie Faltey, proszę o powstanie - rozkazał sędzia, oskarżony szybko wypełnił polecenie. - Czy chciałby pan coś dodać?
- Owszem - potwierdził Philip. - Owszem, skłamałem Mistrzowi, ale proszę postawić się na moim miejscu! Zdradzić kogoś, kogo się kocha, kto ufa tobie jak nikomu innemu. Zostać samemu pośród tłumu... Nikomu, nawet największemu wrogowi nie życzę takiej przyszłości. 
- Dziękuje za szczerość, panie Faltey - uśmiech sędziego był krzywy, widać bardzo żadko unosił kąciki ust. Jednak od biedy można było nazwać ten grymas uśmiechem. 
     Później wypowiedziało się jeszcze kilka osób. Między innymi pojawił się sam Gerbung nie omieszkając wspomnieć jaki chaos w całym systemie Czasowym zapanował po kłamstwie Philipa oraz jak wielkie i surowe konsekwencje ponieść powinien Faltey. 
     Kiedy sędzia uznał, że czas przeznaczony na rozprawę się skończył wszyscy zaczęli opuszczać salę, pierwsi wyszli, oczywiście przez główne drzwi, członkowie loży z Mistrzem na czele. Jako jedni z ostatnich wstali najbardziej nieznaczący świadkowie, wśród nich Liam. 
- Przepraszam, naprawdę nie chciałem, stokrotnie mi przykro! Proszę mi wybaczyć - mówił wylewnie do sekretarki odpowiedzialnej do zapisywania przebiegu rozprawy, po tym jak potknął się i upadając złapał się blaty biórka rozlewająca po jego powierzchni granatowy atrament. 
    Tylko dwie osoby wiedziały, do kogo faktycznie kierowane były przeprosiny, że przewrócenie kałamarza było tylko pretekstem i jedną z niewielu opcji. Tylko Liam Dervendu i Philip Faltey wiedzieli, że jeden przepraszał drugiego.

***

"Wybrałem śmierć, a jednak żyłem dalej,
Z kawałkiem wiosła w dłoni, gotów walczyć o życie.
Walczyć o to, na czym mi już zupełnie nie zależało."
~  Gabriel García Márquez "Opowieść rozbitka"

- Miałeś szczęście - stwierdził Gerbung. - Przez chwilę zdawał się wyjść spod działania zaklęcia.
- Nie jestem doświadczonym magiem, znam tylko teorytycznie podstawy - przyznał Urgens kwaśno. - Nigdy nie gwarantowałem całkowicie pewnych efektów. 
- Co z zapewnieniem ochrony wszystkim budynków w Irrycie?
- Pracuje nad tym. Planuje stworzyć dla każdego domu prywatną otoczkę bezpieczeństwa, dzięki temu kiedy jedna z nich ulegnie zniszczeniu inne będą ciągle w użytku. Wątpię, że pozwoli to nam zmylić Faltey i Dervendu, ale z pewnością zyskamy kilka cennych minut, może nawet godzin. Likwidacja nawet drobnego obiektu magicznego zajmuje chwilę czasu. Nawet taka osoba jak Certus nie będzie w stanie przebrnąć przez to tak łatwo.
- Co masz na myśli mówiąc "tak osoba"? - zwątpił Mistrz kołysając w filiżance resztki herbaty. 
- To niepotwierdzone fakty, ale podobno kiedyś interesowała się czarnoksięztwem. Chciała znaleźć sposób na skontaktowania się z Dalka Dhimashada.
- Dalka Dhimashada? Dziwna nazwa jak na miejsce - Gerbung mlasnął obleśnie i dopilnować herbatę.
- To tylko jedna z nazw, jednak ta jest najczęściej używana, a raczej była. Krainę tę zapomniano tak samo jak magię. Głoszą o niej legendy, jedne z tych okrutniejszych. Kiedyś poddawane były wrogiej cenzurze, wycinano z nich sceny tortur, ale mimo to śmiertelnikom włosy na karku się jeżą. Kto stopę postawi poza próg już nie wraca. Dalka Dhimashada jest Krainą Śmierci. 
- Wiesz w jakim celu Certus chciała tam dotrzeć i kiedy?
- Nie wiem do końca kiedy, zgaduję, że na przełomie szkolenia i inicjacji Strażniczej. Chciała skontaktować się z ojcem.
- Z ojcem? - z ust Mistrza ponownie wydobyli się mlasknięcie. Przez chwilę panowała cisza, jakby Gerbung zastanawiał się nad słowami, a Nicolas nie miał odwagi odezwać się bez zgody. - A tak! Faktycznie, był taki jeden Faltey przed tą dwójką... Jak mu było, chwila, zaraz sobie przypomnę. To był bardzo udany rocznik, nie przypomnę wszystkich. Musieliśmy dobierać nowym po dwa przydomki. Vit? Sim Vitte?
     Mistrz czoło miał zmarszczone, jakby faktycznie zależało mu na tej informacji. Po chwili wstał i z zakurzonej półki zdjął jedną, równie starą co grubą księgę. 
- Tu - wskazał na tomiszcze - Co rok zapisuje się wszystkich, którzy przeszli szkolenie, ich wiek i Imię Strażnicze - przez kilka chwil błądził po stronach. - Sibi Vitam*.
    Mimo, że Urgens nie wiedział co stanowi kłopot, widział, że takowy jest. Mistrz momentalnie pobladł, zatrzasnąć ze złością księgę i nawet nie odstawił jej na miejsce. Następnie strzelił kostkami u palców obu rąk i uśmiechnął się z roztargnieniem swoimi wąskimi wargami.
- Wiesz, Urgensie - zaśmiał się, było w tym śmiechu coś nerwowego. Nicolas zmarszczył brwi. Mistrz zawsze miał wszystko dobrze rozegrane, nie było szans na niepowodzenie. Co skłoniło go więc do nerwowości? - Śmieszna sprawa z tymi Imionami Strażniczymi. Wiesz, że nie są przypadkowe, że coś oznaczają? Nie wiesz, jakbyś mógł wiedzieć?! Ale spokojnie, spokojnie... Wszystko zaraz wytłumaczę!
- Mistrzu, może herbaty - przerwał mu Urgens wiedząc, że może być ukarany za nietakt. Nie chciał jednak, by Gerbung powiedział więcej niż powinien. Wtedy kara groziłaby im obu, a Nicolasowi grzebanie wpamięci nigdy nie zdawało się szczególnie... przyjemnym doświadczeniem. Mistrz jednak nie zwrócił uwagi na jego niegrzeczne zachowanie, tylko zamaszystym ruchem nalał zimny już napój do filiżanki przy okazji rozlewając zawartość imbryka na biurko. Wypił wszystko za jednym zamachem jednocześnie wypraszając Urgensa z gabinetu. Filiżankę odstawił na tależyk z taką mocą, że delikatna porcelana rozbiła się w drobny mak.
    Przeklinał własną nieostrożność. Jak mógł nie przewidzieć możliwości, że Sebastian Faltey wybierze życie?

***

"Po ulicy miłość hula wiatr
Wśród rozbitych szyb
Patrz poeci śliczni prawdy sens
Roztrwonili w grach
W półlitrówkach pustych S.O.S
Wysyłają w świat"
~ Perfect "Nie płacz Ewka"


     W tym mieszkaniu dawno już nie gościło tyle osób, choć było ich tylko dwoje. Pani domu nie wdawała się w dyskusję między starymi pzyjaciółmi, których rozdzialił Czas. Mimo wszystko była dumna, że to właśnie ona przyczyniła się do ich ponownego spotkania.
- Gdzie podziewałeś się przez cały ten czas? - zainteresował się Michael.
- W zasadzie, gdzie wiatr zaniesie - zaśmiał się Andrew. - Miałem w Londynie znajomego, zegarmistrza. Nie znał się na Zegarach Strażniczych, ale pogrzebał w historii, straszni go to zaciekawiło, zwłaszcza, że jego syn był kiedyś Strażnikiem. Dał radę wyrobić mi zegar z mechanizmem bardzo podobnym do Strażniczego. Numer zegara nie był zarejestrowany w bazie, więc Gerbung nie byłby w stanie mnie namierzyć. Coś musiało się przestawić, bo cofając się o pięć lat, wylądowałem w okresie renesansu, na dodatek w samych Włoszech. Zostałem tam, szczerze mówiąc bałem się, że znów coś pójdzie nie tak. 
- Spędziłeś tam tyle lat? Kiedyś nie nawidziłeś siedzieć na jednym miejscu - prychnął Michael, obawy nadal siedziałyśmy gdzieś na dnie świadamośći.
- Podróżowałem praktycznie bez przerwy, tylko nie w Czasie. Nawet przywykłem do takiego życia. Tylko tęskniłem za Mary. 
- Rozmawiałem z nią przed wyjazdem - wyznał de Barten. - Rozumiała co się święci, ale nie zdążyła tobie nic przekazać. Dość szybko uciekłeś.
- Chciałem pozałatwiać parę spraw i wrócić na stare śmieci - westchnął. - Ale nie wróciłem.
- Nie chciała byś żałował. Miałem ci to przekazać, ale nie zdążyłem. Ukryłeś się wśród prostych ludzi obdarzony ich ufnością, a to najlepsze z możliwych schronów. Nie byliśmy w stanie cię wytropić, a szukaliśmy w wielu miejscach. Mój oddział z twojej wopiny stracił trzech żołnieży.
- Uczono ich by uważać na ludzi zapominając o żywiołach - prychnął Meldow. - Ogień ich połknął. Byli strąceni w piekle, które sami rozsiali! Wystarczyłoby kilka iskier, które dalej poniósłby wiatr, ale musieliście być spektakularni.
- Musieliśmy, taki mieliśmy rozkaz - wyjaśnił smutno Michael. - Zaatakowaliśmy płomieniami, nie z powodu chęci, a z przymusu. 
- Wiesz co? - z ust Andrew wydobył się wredny syk. - Zaczynam żałować, że nie zginąłeś razem z innymi.
    Zaśmiali się oboje, wrócili do dawnego przekomarzania się.
- Wybacz nie chciałem cię zranić - Michael teatralnie zrobił zawiedzioną minę. - Wybacz, wybrałem życie.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*

* Sibi Vitam (łac.) - wybrał życie

Dla wszystkich, którym zaczęły się ferie!

W tym rozdziale występuje wątek, którego uzupełnieniem są rozdziały 11 i 17 :)


Pozdrawiam, Ludum :*

niedziela, 26 stycznia 2014

24. "Z każdą minutą coraz mniej."

"Za siódmą górą, za siódmą rzeką
Swoje sny zamieniasz na pejzarze.
Niebem się wlecze wyblakłe słońce,
Oświetla ludzkie wyblakłe twarze."
- "Choć, pomaluj mój świat!"


- Tato, a ty wierzysz w bajki? - miała sześć lat, to było tak dawno...
- Oczywiście, kochanie - dostała czułego całusa w czoło. - I zawsze, kiedy najbardziej się wacham, kiedy zapominam o nadzieji staram się pamiętać, że bajki są na tym świecie, bo przecież każdy pisze własną.
- A ty już swoją napisałeś? - uśmiechnęła się delikatnie słusząc chichot taty. - Znalezłeś swoją księżniczkę?
- Jakby inaczej! - zaśmiał się i zamknął książkę. - Moja księżniczka jest tutaj, przede mną.
- A ja już napisałam swoją bajkę?
- Księżniczko, to możesz wiedzieć tylko ty - uśmiechnął się jeszcze raz całując córkę w czoło. - Dobranoc, skarbie. Słodkich snów.
     Tej nocy długo nie spała, a kiedy w końcu opadły jej powieki śniła jak to za siedmioma górami, za siedmioma lasami żyła w małej chatce, głęboko w puszczy, nikt jej tam nie widział i nie słyszał. Była prawdziwą księżniczką własnej wyobraźni. Miała tylko sześć lat. Jak łatwo jest być dzieckiem...
     Mimo, że nadal nie znalazła chociaż jednego krasnoludka, ani domka z piernika, ani nie rozmawiała ze zwierzętami i nie spotkała księcia, wciąż wierzyla w bajki. Czemu nie? Przecież tak nieoczekiwanie się starzejemy, cieszmy się każdym dniem. 

      Ale dzieciństwo bardzo szybko się skończyło. Jej oczy nagle straciły młodzieńczy blask. Nadal wierzyła w bajki. Że kiedyś ucieknie tam, gdzie nikt jej nie znajdzie. Była pewna, że tam daleko, gdzie nie sięga oko, za siedmioma górami i za siedmioma lasami ukryta jest chatka, jej własny dom. Niektórzy tak szybko dorastają... 
Czas dla ludzi nie jest łaskawy.

     Lubiła się uśmiechać. Kiedyś często to robiła, nawet bez powodu. Tylko szczęście i beztroskość potrafią się szybko skończyć. Odpowiedzialność, ponoszenie winy nie tylko za własne czyny spadła na nią tak nagle, że nie mogła sobie tego wyobrazić.
    Kiedyś, kiedy jeszcze była mała miała w pokoju, na biurku pod oknem pudełko farb i kilka pędzli. Potrafiła być najzdolniejszą artystką, jeśli chciała.
Wszystko można osiągnąć, jeśli się chce...
Ale niektóre farby się skończyły, inne zaschły, pędzle nie nadawały się do malowania. Każdy szczegół, każdy dzień, wszystkie przedmioty - czas swój bieg odbija na wszystkich po równo. Otrzymujemy uszczerbek na ciele i duszy.
Zbyt szybko przepijamy.

     Bywały dni, kiedy siedząc na parapecie i patrząc się w ciemność nocy marzyła o wybraniu innej drogi. W takich chwilach czas zwykł zwalniać, deptać wszystko, ale nie ją i jej marzenia. Później zawsze, kiedy przypominała sobie o rzeczywistości, bolało. Noc powoli się kończyła, a niedoścignione gwiazdy gasły w słońcu. 

Wspomnienia potrafią być boleśniejsze od marzeń i snów.

***

"- Czego się dowiem?
- Że na całym świecie najbardziej 
samotnym miejscem jest tłum w wielkim mieście."


   Spotkanie umówione było na 15 minut po północy w jednej z całodobowych kafejek w centrum, gdzie w weekendy zawsze o tej godzinie jest pełno ludzi. W takim tłumie najłatwiej się zgubić, najłatwiej jest poczuć się samotnym. 
   Pomieszczenie było zadymione, nikt nie upominał o zakazie palenia, przecież nawet o niektórych zasadach trzeba czasem zapomnieć. Jako osoba młoda prezentował się w takim towarzystwie niezwykle naturalnie. Siedział wygodnie przy ladzie baru, na wysokim stołku. Nie wyróżniał się spośród innych ludzi. Równie niezauważalny jak każdy w wielkim mieście. Łatwo być nieistotnym. Przetarł twarz dłonią starając się odgonić od siebie dym, barmen zaproponował my papierosa, ale odmówił starając się nie brzmieć pogardliwie. Każdy ma prawo mieć własny nałóg. Drzwi się otworzyły i nie zamykały przez dłuższą chwilę. Ktoś usiadł obok niego, podejrzewał, że był to Gerbung, ale nie chciał na niego spoglądać, mogło to wzbudzić podejrzenia. 
     Już kiedy usłyszał jakie jest ich miejsce spotkania miał wątpliwości. Kafejka, zwłaszcza o tej godzinie nastawiona była na młodzież szukających odstresowania i ucieczki. Mistrz, choć nie należał do najstarszych, swoje lata i posturę miał. Nie pasował do tego miejsca nawet z wyglądu.
    Zdziwił się więc, kiedy usłyszał nieznajomy głos, który - nia miał co do tego żadnych wątpliwości - zwracał się do niego.
- Osobiście nie mógł się pokazać? - mruknął na tyle głośno, by nieznajomy usłyszał go w morzu rozmów i graniu muzyki. - Czy zwyczajnie brakowało mu motywacji?
- Nie wiem, co nim kieruje - zauważył chłopak. Urgens zmierzył go czujnym wzrokiem. Twarz miał młodą, nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat, choć możliwe, że wszystko to było tylko przykrywką i dobrą charakteryzacją. Mistrzowi musiało przecież zależać na dyskrecji. - Dostałem polecenie, więc je wypełniam. 
- Jak każdy, przechodź do konkretów szybciej.
- Jak wolisz - zgodził się nowoprzybyły. - Mistrzowi zalerzy na szybkim działaniu. Mówił, że rozumiesz coś z pradawnej magii.
- Kiedyś w tym siedziałem, kontynuuj - poganiał Urgens.
- Mistrz oczekuje mikstury, zaklęcia, czegokolwiek co będzie w stanie zatrzymać Dervendy i Faltey. 
- Ile mam czasu?
- Przeniesienie nastąpi za równe dwa tygodnie - powiedział nieznajomy, po czym zastanawiał się dłuższą chwilę. - Jeśli założyć, że czar rzucony na Zegar Strażniczy zadziała zgodnie z oczekiwaniem możemy dodać jeszcze kilka godziń, przypuszczalnie połowę doby. Ochrona jest przygotowana, ale nie wiemy na ile ich starczy. Nie możemy przypuszczać, że Faltey i Dervendu się poddadzą. W najgorszym wypadku straż przetrzyma ich przez godzinę.
- Godzinę? - zwątpił Urgens. - Nie wierzę, że Gerbung na tyle wątpi w możliwości obronne tak strzeżonego budynku, jak Irrycki ośrodek. 
- Należy zakładać najgorsze - wytłumaczył towarzysz Urgensa.
- Skoro Mistrz tak mówi - westchnął. - Czyli mam czternaście dni i niecałe trzynaście godzin.
- Z każdą minutą coraz mniej czasu.

*********

"Czy tak pachnie strach? 
Sam go sobie wymyśliłem 
Stoję twarzą w twarz 
Z tym człowiekiem, którym byłem 
Zimno patrzy na mnie - 
Jakby chłodem zabić chciał 
Lecz to przecież ja 
A sam siebie nie zabiję"
~ Ira "Taki sam"


    Oddech zamieniał się w ledwo widoczną parę. Z każdym przebytym krokiem zdawało się robić coraz zimniej. Palce u stóp zaczęły mu zamarzać, gdy zjechali jeszcze dwa piętra niżej. Strażnik pchnął go w stronę masywnych drzwi, a sam ochroniaż nie ruszył się z miejsca. Obejrzał się widząc, że jeden krok w tył, a pożałuje. Wziął głęboki oddech i z duszą na ramieniu przebył kilka metrów. Podczas, gdy on zastanawiał się czy wypada zapukać, czy raczej wejść bez zaproszenia, drzwi jakby rozpłynęły się przed nim. 
     Zrozumiał i choć wcale nie miał ochoty zrobił kolejny krok. Jego twarz ogarnął podmuch ciepła, ale serce pozostało zimne, tak samo jak dziesiątki par oczu, które wpatrywały się w niego. 

Kto mieczem wojuje od miecza ginie.

    Widział wszystkich. Niegdyś i jego Mistrz siedział na prawo od komicznie wyglądającego sędziego w klasycznej białej peruce pełnej loczków. Czarne oczy Gerbunga były chłodne i zupełnie obojętne na to, co się dzieje i gdzie się znajduje. Zmarczył czoło, gdy ich spojrzenia się skrzyrzowały po czym przeniósł wzrok na innych zebranych. Strażnicy Czasu najwyższego stopnia siedzieli na sali obserwójąc przebieg rozprawy w gotowości do zamieszek.
    Sędzia mówił coś, co do niego nie docierało. Spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem.
- Proszę się przedstawić: nazwisko, imię, wiek, zawód - powtórzył starszy mężczyzna o ziemnistej cerze i nieprzyjemnym głosie.
- Philip Sebastian Faltey, 22 lata, Strażnik Czasu IV stopnia.
- Były Strażnik - Gerbung powstał i zaśmiał się basowo. - Nie oczekujesz chyba, że po twoich czynach zostaniesz ułaskawiony. 
     Philip podniósł jedną brew. Sędzia upomniał Mistrza, że nic jeszcze nie jest potwierdzone. 
- Philip Sebastian Faltey: oskarżony o zabójstwo w  Czasie błędnym oraz oszustwo w stosunku do samego Mistrza Czasu i niestosowanie się do poleceń. Czy potwierdza pan oskarżenia? - cisza, która zapanowała po słowach sędzi wydawała się pusta. Philip przełknął ślinę i starając się doprowadzić głos do porządku nie przyznał się do zarzutów. 
       Był pewny, że niejedna osoba znajdująca się na sali z oburzenia wstrzymała oddech z nadzieją oczekując dalszego przebiegu wydarzeń. To jedni z tych osób, które oczekują od życia sensacji, prastiżu i pozycji. Zapominając o uczuciach stawiają się w coraz lepszym świetle. Niedoskonałości ze zdradzieckim błyskiem w oczach i krzywym, cynicznym uśmiechem. Idealni Strażnicy.
    Sędzia zręcznie operując słowami, które w jego ustach układały się płynnie i po myśli wszystkich załagodził sytuację. Następnie poprosił o zeznania głównego świadka.
    Philip spojrzał na ławę, gdzie zapanowało lekkie poruszenie. Przed sądem stanął Liam Antonii Dervendu.

*******

"Na zboczach gór biały śnieg nocą lśni
i nietknięty stopą trwa.
Królestwo samotnej duszy,
a królową jestem ja.
Posępny wiatr na strunach burzy w sercu gra.
Choć opieram się, to się na nic zda...

Niech nie wie nikt,
nie zdradzaj nic!
Żadnych uczuć,
od teraz tak masz żyć!
Bez słów,
bez snów,
łzom nie dać  się...
Lecz świat już wie."
~ "Mam tę moc!" Kraina Lodu

    Nie godził się, by czakać. Rozumiała, że chciał działać, ale nadal uważała decyzję za zbyt pochopną. Przeklinała się za te kilka słów, które wypowiedziała, które skłoniły go do działania. Ostatnie minuty tego wieczara spędziła na zachodzeniu w głowę, jak udało mu się zostać Strażnikiem z sercem tak podatnym na adrenalinę. Myślał niezwykle pochopnie
    Wyruszyć mieli pod osłoną nocy, kiedy Michael będzie spał, bądź w lepszym wypadku podczas jego niobecności. Termin typrawy wybrany był na za dziesięć dni, ale Chris oznajmił, że muszą być gotowi do nagłego działania. Ubrana była ciepło i takie też ubrania pakowała do plecaka.
- Gotowa? - Christopher pojawił się w progu jej pokoju.
- Prawie, właśnie się dopakowuje - spokrzała na niego. Włosy miał w nieładzie, oczy podkrążone. Nieprzespane noce odbiły się na nim niezwykle wyraźnie. - Wiesz, że nie chcę tego robić.
- Wiem, ale nie masz wyjścia - przyznał. - Złożyłaś Przysięgę Strażniczą. Nie złamiesz danego słowa, sumienie ci nie pozwoli.
- Nie musisz mi tłumaczyć podstaw magii - zaśmiała się dopinając główną część plecaka. 
- Napewno wszystko zabrałaś?
- Tak mi się wydaje - mruknęła i usiadła na łóżku. - Myślisz, że uda nam się cokolwiek zmienić? Uratować kogoś?o
- Podobno nie należy tracić nadzieji - wyszedł z jej pokoju i ruszył dalej plontaniną korytarzy.
- Podobno... - westchnęła i mocno wbiła zeby w dolną wargę starając się nie upuścić łzy. Pamiętała, jak ktoś bardzo bliski jej sercu już tak mówił. Pamięć boli. Pstryknęła kostkami u palców ręki. Schowała plecak w roku szafy, pamiętając by w razie wypadku schować do niego niezbędne przedmioty. 
      Podchodząc do biurka wiedziała, że tylko sypie sól na rany. Zawartość szyflady nie uległa zmianie. Na jej dnie leżało kilka poplamionych kartek, jej Zegar Strażniczy oczywiście nadal działał, ale lata świetności miał już za sobą. Co dwa tygodnie go otwierała i delikatnie czyściła, pilnując by nie zaszkodziła mu wilgoć. W szufladzie leżało jeszcze zdjęcie. Przedstawiało kilka twarzy, kilka uśmiechów i zdecydowanie zbyt wiele wspomnień. Tuż obok fotografii znajdował się naszyjnik białych pereł...
    Pamiętała, jak w rocznicę ślubu rodziców tata wrócił szczęśliwy do domu. Ucałował mamę i wręczył jej prezent. Miała wtedy oczy pełne radości. Nikt nie podejrzewał wtedy, że te same oczy tak szybko zgasną. Pamiętała też, jak mama zakładała ten naszyjnik w połączeniu z elegancką, prostą suknią i jak ładnie wtedy wyglądała. 
    I równie nagle przypomniała sobie, jak jeszcze w szpitalu, przed śmiercią, mama podarowała jej ten naszyjnik. Ukrywała go ostrożnie w niewielkiej, drewnianej szkatułce. Teraz, kiedy nawet jej najtwrdsze przekonania okazały się błędne, doszła do wniosku, że ozdoba ta musi zmienić właściciela.

****

    Drogi Michaelu!

   O ile mogę jeszcze tak się do ciebie zwracać... Skoro to czytasz, jesteśmy już w drodze. Ckliwe, prawda? Ale Ty też napisałeś kiedyś do mnie ckliwy list. Kiedy przez ostatnie tygodnie regularnie znikałeś ani ja, ani Christopher nie mieliśmy czym się zająć. Z braku innego zajęcia włóczyłam się po Twojej rezydencji. Dopiero teraz zrozumiałam, że nie bez powodu nie wiedziałam o istnieniu niektórych pokoi.
   Możliwe, że będziesz na mnie zły - tak samo jak niezadowolony będzie Chris, gdy dowie się, że zostawiłam ci jakąkolwiek wiadomość. Ale ktoś powiedział mi, kiedy byłam jeszcze mała, że przyjdą takie dni, w których słuchać trzeba nie rozumu, a serca. Możliwe, że to właśnie jeden z takich dni, możliwe, że nie. Być może popełniam właśnie jeden z największych błędów rozdrapując stare rany nie tylko na swoim sercu, ale również na Twoim.
   Tak więc, kilka razy włóczyłam się po korytarzach, wchodziłam do zamkniętych z pozorów pomieszczeń. I wiesz, w jednym z takich pokoi znalazłam kilka zakurzonych pudeł z jakimiś zapomnianymi, jak mi się w tamtym momencie wydawało, przedmiotami. Znalazłam tak tak wiele naszych wspólnych zdjęć! Całej czwórki... Z wakacji, wiosennych dni spędzanych w ogrodzie, fotografie kwiatów mamy, o które tak dbała. Już dawno aż tak nie tęskniłam za dzieciństwem.
    I pamiętam też jak ten ktoś mówił mi też, że można ukryć swój wygląd, stłamsić uczucia, zepchnąć w kąt serce, ale nigdy nie uda się człowiekowi o czysej duszy zabić siebie we własnym ciele. Nie wiem czy się śmiać z własnej głupoty, czy płakać, że nie dostrzegłam podobieństwa! Ten uśmiech i spojrzenie... Nawet przyzwyczajenia i umiejętności. Moja spostrzegawczść musiała ucierpieć podczas bycia Strażniczką. 
    Wiem doskonale, że zbyt późno się zorientowałam i być może właśnie na tym polegała podstawa tego wielkiego błędu.

    Trochę trudno mi się do tego przyznać, ale czytałam też wszystkie zapiski, ktore znalazłam w tamtych pudłach. Nie podejrzewałam nawet, że dowiem się z nich prawdy. Oczywiście mogłam je odłożyć kiedy znalazłam jeden z listów, ale chyba nie muszę Ci tłumaczyć, że ciekawość zwyciężyła. 

Przepraszam jeszcze raz, nia miałam złych zamiarów,
Katherine Anna Faltey.

P.S. Obiecuję, że Philip o niczym się nie dowie.

*

   W dłoni niczym pacież trzymał naszyjnik z pereł, który kilkanaście lat temu jeszcze miał okazję podziwieć zza wystawy sklepowej, a później na smukłej szyi żony. Z krzykiem bólu, którego nie jest w stanie ugasić żadne lekarstwo padł na kolana. Pamięty list z eleganckim i niezwykle oficjalnym podpisem Kath wylądował obok jego pięści, którą ze złością udeżył w podłogę. 
   Jednym ruchem cisnął naszyjnik w stronę ściany. Jednak biżuteria zachaczyła o kant biurka i cienka nić trzymająca wszystkie perły razem pękła, kiedy Michael trzymał jeszcze je w ręku. Jego druga pięść wylądowała na drewnianych panelach. Nastąpiła seria cichych uderzeń o ziemię. 
Perły z naszyjnika rozsypały się po podłodze.

niedziela, 19 stycznia 2014

23. "Jak wielką władzę ma człowiek, gdy zna słabości innych... "

Starałam się, żeby było w miare długo :)
Przepraszam, że już od tak dawna nie dodałam nowego rozdziału
Postaram się, by kolejny pojawił się jeszcze w tym miesiącu!
Ludum :*

*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*

"Ciągle pada! Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby, 
Mokre niebo się opuszcza coraz niżej, 
żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie.[..]"
~ Czerwone gitary "Ciągle pada!"

    Deszcz był ostatnio coraz częstszym zjawiskiem. Atakował przeważnie w nocy, ale i w dzień pogoda nie dopisywała na tyle, że mieszkańcy Londynu nie wychylali nosa za drzwi, jeśli nie mieli pilnej sprawy. Najwyraźniej więc to, co do załatwienia miał Michael de Barten było pilne, bo nie czekając zwłoki, bez względu na kaprysy klimatu opuszczał swoje mieszkanie i udawał się w odległą dzielnicę zostawiając dom pod opieką Katherine i Christophera. Zakupił nawet kilka parasoli, bo te po częstych wycieczkach nie nadążały z wyschnięciem. 
    Nadal był tak samo milczący i tajemniczy w stosunku do Faltey i Dervendu. Ale o ile Chris starał się codzień nawiązać kontakt, przynajmniej nikły, Kath nie przyczyniła się nawet do tych bezowocnych prób. Michael widział to wyraźnie, ale nie przeszło mu przez myśl, że Faltey nie zależy na informacji. Jednocześnie miał ogromne wątpliwości, iż Kath czeka na właściwe miejsce i właściwy czas.
    Momentalnie ogarnął go lęk, że dowiedziała się czegoś, co było tajemnicą, całkiem dobrze skrywaną. Jeśli się domyśliła pozostawało mu złożyć jej ukłon uznania, ale pytanie "w jaki sposób?" wciąż nasuwało się na jezyk w pełni chciane, ale wciąż bez odpowiedzi. 
- Nie, niemożliwe - mruknął pod nosem. Nikt nie zauważył nawet jak porusza ustami, a co dopiero usłyszał słowa. Deszcz lał zwartą ścianą napadającą na człowieka z ukosa za sprawą porywistego, zimnego i chuczącego w uszach wiatru. Miał ochotę zaśmiać się z własnej naiwności, ale nie mógł uchodzić za niepoważnego, a takie zachowanie mogło przywołać wiele niepotrzebnych spojrzeń.   Zszedł do metra, przejechał kilka przystanków, po czym zmienił linię. Ponownie wsiadł do pociągu wzrokiem wędrując po przemokniętych ubraniach, sennych twarzach i zmęczonych oczach anglików. Każdy z nich był już dawno przyzwyczajiny do takiej pogody, ale nadal nie jest to przyjemne. Zwłaszcza po tak upalnym lecie.
     Kilku pasażerów wysiadło, na ich miejsce wstąpiło parę innych osób. Strzepywali krople wody z parasoli po czym jedni zawieszali wzrok, druszy wędrowali nim po wagonie, rozkładzie jazdy, wiadomościach na wyświetlaczu, stronach książki, niekiedy przysypiali. Było jeszcze wcześnie, na długo przed dziewiątą, ale punktualność jest podstawą. No i jeszcze maniery - to też jest niezwykle ważne. Kilku osobowa grupka młodzieży, prawdopodobnie jadąca do szkoły na wczesne lekceje rozmawiała próbując dosłyszać słowa towarzyszy przy szumie pociągu. Jakieś dziecko dłubiąc palcem w nosie zadawało pytanie z odpowiedziami na tyle oczywistymi, że rodzicom ciężko było znaleźć stosowne wyjaśnienie, ale z łatwością przychodziło im przypominanie małemu o kulturze osobistej. Inny pasażer, pan w starszym wieku i pogardzie do nowoczesnych wyświetlaczy czytający gazetę, jedną z tych, gdzie piszą mądre artykuły, mądrymi słowami i istotnych sprawach, z których większość nie może pojąć ani słownictwa, ani tym bardziej treści. Ale kto wie? 
    Kto wie, czy ten dziadek nie jest profesorem wykładowncą preferującym gazetę, bo choć to mniej ekologiczne nie niszczy aż tak wzroku. Może malec nie dostawszy odpowiedzi na pytanie tylko z tego powodu, że była zbyt oczywista nie będzie w stanie odkryć coś wielkiego? A jeśli ktoś z grupki młodzieży, która przekrzykuje się, żeby być usłyszanym na niezwykły słuch, kocha muzykę?
   Co jeśli marzenia są odnierane nam przez innych, zupełnie nieświadomych tego ludzi?
    Tajniki przyszłości nie są dostępne dla wszystkich nie bez powodu. Są zbyt cenne, trzeba słono płacić. Wpierw wytrzymałością i nauką na błędach, a poźniej bólem, piekielnym doświadczeniem, tak ciężkim, że aż nie do uniesiania na nieprzygotowanych barkach. 

   Mężczyzna, na oko trzydziestoletni stał, chociaż były wolne miejsca. Wsiadł przed chwilą, bez parasol w ręce, co wydawało się całkiem abstrakcyjne w taką pogodę. Ale to, co przykuwało wzrok była cała sylwetka pasarzera, na której nie sposób znaleźć ani jednej kropelki deszczu. Przejechał tylko jeden przystanek, wysiadł w okolicach centrum.
To tylko kolejny nieznaczący dla innych człowiek.
Tylko człowiek. Jego serce też kiedyś stanie.
Zamilknie jak każdy.

***

"Zazwyczaj ludzie podleją stopniowo."
— Edgar Allan Poe

- Dawno go już nie ma? - zapytała kichając niemal od razu po skończeniu zdania.
- Pojęcia nie mam - wzruszył ramionami. - Wydawało mi się, że słyszałem coś, ale to równie dobrze mógł być wiatr.
- Albo deszcz. Paskudna pogoda - znów kichnęła przyciskając do policzka kubek z gorącą herbatą. - Nienawidzę jesieni. Wszędzie mokro, jakieś kałuże. Kiedy byłam mała zawsze rozchorowywałam się jesienią.
    Dopiła herbatę obserwójąc jak Chris rozpala w kominku. Płomyk z zapałki przeszedł na pomiętą i wciśniętą między drewno gazetę. Ogień szybko połkną papier, momemtalnie cieńsze kawałki drzewa zaczęły się palić. Jak łatwo coś zniszczyć... Wystarczy zaledwie iskierka, płomyczek.
- Lubie patrzeć na ogień - przyznał Dervendu. - Ma w sobie coś hipnotyzującego, skrywa mnóstwo tajemnic. Jest jak zdradliwy przyjaciel... Daje ci ciepło, ale wystarzczy chwila nieuwagi, a pali wszystko na swojej drodze. 
- Ogień to ogień - Kath wzruszyła ramionami nie pojmując fascynacji Chrisa. - Co z tego, że ładnie wygląda? 
- Jesteś ignorantką. Nawet nie próbujesz dostrzec kszty piękności w zwykłych, szarych dniach - Chris prychnął, zamknął okap kominka i usiadł na fotelu. W szybę uderzył mocny powiew wiatru, ta zadygowała w okiennicy. 
- A kiedy byłeś mały... Czy też tak lubiłeś wpatrywać się w ogień? - zapytała przyglądajac mu się spod przymrużonych powiek. Jego oczy posmutniały, kąciki ust opadły. - Przepraszam.... Jeśli powiedziałam coś nie tak. Wiem, że trochę ciężko jest ci opowiadać, przepraszam.
    Cisza zapanowała, ale tylko przez chwilę.
- Nie przepraszaj. Ciekawość to przecież nic złego.
- Podobno prowadzi do piekła - kichnęła ponownie sięgając po chusteczkę w kieszeni. - Chociaż czasem wątpię, że ono w ogóle istnieje.
    Pociągnęła nosem, wiatr naprzemian z ciężkimi kroplami deszczu uderzał w okna.  To był jeden z tych dni, kiedy nie ma ciszy, kiedy coś drży z obawy przed jutrem. Zegar cicho odpierzeł sekundy, wybijając godzinę i jej połowę. 
- Czemu wątpisz? - zainteresował się.
- Jakoś tak - wzruszyła ramionami. - Czasem ciężko jest mi uwierzyć, że istnieje miejsce gorsze od tego, gdzie są ludzie. Bardzo łatwo jest się na nich zawieść. 
- Zawsze uważałem to za jeden z ludzkich uroków. 
- Nienawiść? - prychnęła z pogardą.
- Nie, przebiegłość. Potrafimy jak nikt zdobywać zaufanie i wbijać nóż plecy. Umiemy najlepiej udawać i to tylko po to, że y osiągnąć własne cele - zrobił krótką przerwę zastanawiając się nad własnymi słowami. - To potwornie podłe, ale tacy już jesteśmy. Każdy ma swoje wadę.
- Nigdy bym nie podejrzewała akurat ciebie o takie myślenie - stwierdziła Kath z westchnieniem, wygodniej ułożyła się w fotelu głowę umieszczając na podłokietniku, a przed drugi przewieszając nogi. - Już prędzej Liama.
- Nawet go nie znałaś - zauważył Chris, marszcząc czoło i spoglądając na nią. - To jak książki po okładce.
- Każdy ma swoje wady - zacytowała go. - Często tak robię. Oceniam po okładce, podążam za stereotypami. To czasem nawet śmieszne. A ty, jakie masz wady, jakie błędy popełniłeś?
   Zaśmiał się pod nosem. 
- Dużo do wymieniania - zironizował Chris. 
- Zacznij od początku - poradziła. Dervendu spojrzał na nią z powątpiewaniem. - Jak nie chcesz, to ja mogę zacząć.
- Po co ci to?
- Jak to po co? - powiedziała z udawaną złością. - Muszę znać twoje słabe punkty. Dobra, to ty zaczynasz?
- Żeby później móc w nie uderzyć? - zaśmiał się, trochę sztucznie. - Ty zacznij, panie przodem.
     Zastanawiała się przez chwilę. Zegar wybił godzinę pierwszą po południu. Jeszcze raz kichnęła i i dopiero wtedy zaczęła:
- Oceniam książki po okładce... Ale to już wiesz. 


"Bo dla niektórych to warto się roztopić."
~ "Krina lodu"


      Deszcz wciąż przecinał ze świstem powietrze, by po chwili roztrzaskać każdą kroplę wody o dachy domów, parasole, kapelusze, korony drzew i asfalt ulic. W domu, którego wnętrza nie widział prawdziwy człowiek, który do nie dawna był pusty siedziała dwójka sojuszników. Rozmawiali śmiejąc się często, nie martwili się o czas, bo na to też znajdą chwilę. Z pozorów tacy zżyci, pogodni, prawdziwi. Jak mylne bywają pozory...
   Katherine Faltey i Christopher Dervendu nigdy nie czuli się przyjaciółmi lub wrogami. Nigdy nie łączyło ich żadne silne uczucie, nawet nienawiść. Byli w stosunku do siebie obojętni, chłodni jak lód. Tylko wszystki lody trzeba kiedyś stopić, bo dla niektórych warto.
    Chris doliczył się trzech uderzeń zegara, gdy Kath zastanawiała się nad kolejnym wyznaniem. Dowiedział się już, że za swój największy bład uważa wiarę w bajki, a jej najgorszą wadą jest mała tolerancja co do niektórych charakterów. 
     Minęły już dwie godziny. Jak szybko ucieka czas...
     Zdążył już wyznać, iż jedyne czego sobie nie wybaczy to zostawienie Liama w momencie ucieczki. Po tych słowach zamilkł na dłuższą chwilę. Milczenia nie odważyło się przerwać żadne z nich.
- Coś co mnie najbardzie denerwuje...? - zastanawiała się na głos Kath, gdyż to była kolejna kategoria ich zwierzeń. - O, wiem! Denerwuje mnie jak ktoś ciągle powtarza oczywiste rzeczy i pytanie. Albo jak nieprzerwanie chce dowiedzieć się czegoś, czego się już dowiedział. I jak zapomina o kimś, na kim mu kiedyś zależało.
     Chris w duchu przyznał, że też nie przepada za takimi sytuacjami. 
- Teraz twoja kolej - zawyrokowała Kath i krzyżując ramiona na piersi oparła plecy o fotel, postawiła nogi na podłodze. 
- Denerwuje... Denerwuje mnie de Barten! - wyznał nagle i z taką mocą, że Kath aż podskoczyła w fotelu. -  Każe nam siedzieć w tym zamknięciu, a sam stale gdzieś znika! Prawie go nie widzimy i to tylko dlatego, że on tak chce, a nie z powodu przypadku. Zwróciliśmy się do niego z prośbą o pomoc, którą obiecał nam ofiarować. I co?! Gnijemy tu jak w jakiejś klatce nie mogąc się uwolnić. 
    Sam zaskoczony takim obrotem spraw usiadł ponownie w foletlu z którego wstał w trakcie mówienia i opuścił ręce, którymi żywo i z przejęciem gestykulował. Kath miała oczy szeroko otwarte ze zdziwienia.
- Jeśmi chcesz to możemy zająć się szukaniem Liama na własną rękę - zaproponowała odważnie dopiero po chwili rozumiejąc co też najlepszego zrozumieć. Nim jednak zdążyła się zrugać za pomysł przynajmniej w myślach, idea ta zdążyła się spotkać z ogromną aprobatą Christophera.
     Przeklinała własną impulsywność, gdy Dervendu w entuzjastycznym błyskiem w oku ciągnąj ją w stronę ich pokoji ze słowami "pakujemy się!".

***

"Gdzie jest ta moc, co serce spina?
Gdzie jest ta moc, gdy już jej nie ma?"
- Rynkowski "Bez miłości"


    Jak cienie leniwie sunące w czasie nocy. Nie widać sylwetki, nie ma oczu ani twarzy. To coś bez wyrazu, co przybrało ludzką postać i schronienie znalazło na Ziemi. Udaje człowieka, jednak w pogardzie ma wszystko co człowiek prawdziwy uważa za cenne. Dla Strażników Czasu ważne są pieniądze, życie i Czas. Czyli wszystko czego mają pod dostatkiem. Ale brakuje jednego szczegółu. Czegoś co nadaje sens dniom i zabrania spać w nocy. Strażnicy nie mają uczuć, żyją bez miłość, bez serc. Pełno mają rozsądku i inteligencji... I niby tacy mądrzy, a nadal głupi. Tacy zamknięci. Tacy nieczuli.
   Ile lat to już minęło? Nie wie. Nie liczy się to dla niego, bo Czas jest pojęciem względnym. Czym jest Czas? Siedział w swoim gabinecie, pił herbatę trzymając filiżankę dwona palcami za delikatne uszko. Czas to właśnie to, co tracił, marnował. Ale mógł sobie pozwolić, Czasu mu nie zabraknie.
    Ludzie się śpieszą. Tak upracie i bezsensownie. Pośpiech... To takie ludzkie.

  Oczekiwał pukania, ale i tak go zaskoczyło, musi przestać zatracać się w myślach, paskudne nawyki na starość. Szczelne dzwi się otworzyły i w progu pojawił się Urgens.
- Mistrzu, wzywałeś.
- Usiądź, Urgensie - rozkazał chłodno Gerbung. Poczekał, aż podopieczny wykona polecenie, po czym kontynuował: - Pamiętasz pewnie naszą rozmowę o modyfikacji Zagara Strażniczego?
- Egzemplaża, który został skradziony przez Certus? - Mistrzy kiwną głową w ramach potwierdzenia. - Oczywiście, ale Mistrzu, z całym szacunkiem, czy nie uważasz, że to nieodpowiednie miejsce na takie rozmowy. Bądź co bądź wszelkie zmiany w struktórze Zegarów Strażniczych są zakazane i całkowicie niezgodne z prawem. 
- Właśnie dlatego cię tu zaprosiłem - wąskie wargi Gerbunga wygięły się w grymasie mającym prawdopodobnie być uśmiechem, a czarne oczy zabłysły. - Nadal nie mogę wyjść z podziwu. Swoją drogą, jak udało ci się osiągnać taki efekt?
- Pradawna magia. - wyznał Urgens. - Mało kto o niej pamięta. Jest starsza od Ziemi, ale nadal silniejsza niż cokolwiek co na niej powstało. Ciężko ją opanować, jeden błąd i skutki mogą być kolosalne.
- Kolosane, powiadasz - Mistrz pomownie się zaśmiał trzęsąc podbródkami. - A jaką mam gwarancję, że ty takiego błędu nie popełniłeś?
- Zaufanie, Mistrzu. Gdyby nie ono nie byłoby mnie tutaj, wiesz to równie dobrze jak ja. 
- Gdyby nie fakt, że nauczał cię mój własny przodek nie miałbyś nawet krzty zaufania - sarknął Gerbung. - Więc bądź na baczności, bo wystarczy jedno słowa, a stracisz wszystko. 
- Mistrzu, czy to naprawdę odpowiednie miejsce na takie rozmowy?
- Ahhh... Faktycznie, odbiegłem od tematu, to przez mój wiek, ciągle się zapominam - Gerbung ponownie zachichotał. Dopiero po chwili postanowił przejść do rzeczy: - Mam dla ciebie kolejną propozycję... 
- Czy to wykracza poza prawa Strażników?
- Tylko po części - westchnąć Mistrz. - Zbieram najlepszych. Dostałem raport, że Dervendu i Faltey zechcą się przenieść...
- Zabrania się udostępniać informacji z przyszłości, nawet tobie, Mistrzu, tego nie wolno. To zdrada i to jeszcze popełniona przez najwyższego z członków loży! - piekielił się.
- Czyżbyś chciał mnie wydać, Nicolasie? - Urgensa momentalnie ścięło z nóg. Nigdy nawet nie podejrzewał, że usłyszy swoje prawdziwe imię z ust tego człowieka. Nie wiedział nawet czy odebrać to jako wyróżnienie, obelgę, czy groźbę. Wyróżnianie się i faworyzowanie lub zaniedbywanie w gronie Strażników nie było chwalone. Gerbung uśmiechnał się przebiegle. Jego asy w rękawie często bywały zaskakująco trafne. Jak wielką władzę ma człowiek, gdy zna słabości innych... Jaką siłą włada, skoro opanował tajniki zaskoczenia...
Jak bardzo jest niebezpieczny, jeśli manipuluje i zastrzasza...
Jakiej mocy odwaga jest w stanie go poskromić...?

***

"Zaufane to odwaga.
Wierność to siła"

    Tutaj - na dole - było piekielnie zimno. Temperatura pewnie wachała się w okolicach dwóch stopni, ale odczucia były zupełnie inne. Możliwe, że było to spowodowane tak małą ilością osób, z oczy których bił ten niwyobrażalny chłód. Po ciału Philipa Faltey przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Jego przeczucia nie były pozytywne. Jeszcze jako uczeń był na spotkaniach ze Strażnikami wysokiej rangi, którzy zaprowadzali klasę w jedne z sektorów należących do najbardziej strzeżonych. Ale nigdy jeszcze nie odwiedził tego miejsca, był o tym przekonany. 
    Poczuł się jeszcze bardziej wstrząśnięty, gdy dopuścił do siebie myśl, że jeśli przebywa w tak szkaradnym i chronionym miejcu, iż jako Strażnik nawet wysokiej rangi o nim nie wiedział, Gerbung musi mieć co do niego paskudne plany. Gdy już trafił w, jak to określił strażnik celi więziennych, łapska tych od Czasu, został prowadzony prze kręte korytarze. Nie zdołał zapamiętać ilości zakrętów, a wszystkie ściany wyglądały tak odrażająco identycznie, że od samego patrzenia na nie robiło mu się niedobrze. 
    Nieświadomie zwolnił, czym zezłościł Strażnika. Mężczyzna warknął na niego, by przebierał nogami szybciej. Zarknął za siebie chcąc zobaczyć swojego ochroniaża. Oczekując Strażnika raczej potężnej, pasującej do twardego głosu budowie przeżył szok, gdy jego oczom ukazał się wysoki i chudy, o młodzieńczej twarzy chłopak. Mógł się założyć, że odbywał karę za nieposłuszeństwo na kursach. Inaczej nie zostałby wystłany w takie miejsce. Naturalnie później usunął mu pamięc o tym wydarzeniu, ale niepokój w sercu pozostanie.
    Chłopak ewidentnie próbował zachować pozory odwagi, jednak jego oczy ze strachem patrzyły na mijane osoby, od których biła pewność siebie i wyższość. Philip był pewny, że jeśli taki chuderlak nawet w chwili dla niego nieprzyjemnej, nawet kiedy się bał potrafił zapanować nad tonem głosu, jeśli potrafi udawać będzie świetnym Strażnikiem.
    W jednej chwili poczuł do tego chłopaka ogromny żal, jakby zawiódł się na kimś bliskim, kimś komu ufał. Będzie wspaniałym Strażnikiem - pomyślał ponownie.
Byłby jeszcze lepszym człowiekiem.