"Absurdem jest, żeśmy się urodzili, i absurdem, że umrzemy."
— Jean-Paul Sartre
A gdyby tak zacząć kreślić, odliczać dni na ścianie celi? Nie... Czas zacząłby płynąć wolniej, każdy dzień wydawał by się dłuższy. To zdecydowanie zły pomysł, ale czymś trzeba zabić myśli i świadomość o porażce. Nie minął nawet tydzień. Wszystko działo się za wolno... A może za szybko? Zależy od perspektywy, od niej zawsze zależy wszystko lub nic.
Ziewnął i się przeciągnął. Nie było sensu się kłaść, bo od twardego łożka tylko bardziej rozbolą plecy. Co chwila pstrykał kostkami palców, by usłyszeć coś innego niż własny oddech. Był sam, ale nie czuł się samotny. Wiedział, że gdzieś, może blisko, może daleko, ale na pewno jest Katherine. Jego mała siostrzyczka... Ta, z którą toczył walki o huśtawkę w ogródku i o ostatni kawałek ciasta. Ta sama, której jak tylko poszedł do szkoły i zaczął się uczyć, czytał bajki na dobranoc kiedy mama była zajęta, bądź zmęczona, a tata jeszcze nie wrócił z pracy. Pamiętał jak go denerwowała, a on w akcie desperacji i braku samokontroli obcinał włosy jej ulubionym lalkom.
Westchnął po raz kolejny. Chciałby teraz móc przylulić ją życząc szczęścia, pocieszyć w razie gdyby była smutna i doradzić, jeśliby nie mogła się zdecydować. Chciał być przy niej. Pomóc nawet w błachej sprawie jaką jest dobór butów do sukienki... Pobyć ze swoją małą siostrzyczką choć przez chwilę.
Kraty zaskrzypiały ni to złowieszczo, ni to obiecująco. Strażnik zgarbiony i wyraźnie utykający na jedną nogę nie podpierał się na lasce. Może chciał pokazać, że nie jest tego godzien, może to co inni? Znał go z widzenia, kiedyś jak oprowadzano grupę kursantów po więzieniu również była jego warta. Ochroniaż spojrzenia miał ciężkie, podejrzliwe i czujne, mimo to jednym okiem niewyraźnie widział.
- Twoja kolej - powiedział bezemocjonalnie, ale jakby z nutką żalu. Może pragnął towarzystwa? - Schodzisz dwa piętra niżej, później trafiasz w łapska tych od Czasu - głos miał pełen pogardy, ale Philip wyczuł, że nie była ona skierowana do niego, już nie.
Wstał o własnych siłach i do wartownika.
- Philip Faltey - przedstawił się nieco ochrypłym głosem, już od kilku dni nie powiedział żadnego słowa. Strażnik spojrzał na niego krzywo, mlasnął językiem podniebienie i dopiero wtedy uścisnąl dłoń.
- Strażnik Meldow - mruknął zatajając swoje imię.
- Meldow? Słyszałem już to nazwisko.... Chwila, zaraz sobie przypomnę - powiedział pod nosem do siebie Philip. Był pewny, że gdzieś czytał o osobie z tym nazwiskiem.
- Kolego, już czas na ciebie - oznajmił niemrawo i pchnął Faltey w stronę czegoś na krztałt windy, gdzie już czekali na niego pracownicy Ministerstwa Ogólnego Zarządzania Czasowymi Przeniesieniami. Z plakietek rzeczytał, że są dokładniej z działu Eliminacji Czynników Wrogich Dla Historii. Philipowi przez myśl przeszło, że on może być z tym bezpośrednio powiązany. Ciarki przebiegły mu po plecach żwawym truchtem gdy pomyślał, że "czas na ciebie, kolego" można przyjąć dość dwuznacznie...
Niewątpliwie stara, zardzewiała już winda w towarzystwie podejrzanych dzwięków ruszyła na dół. Robiło się coraz chłodniej i Faltey zdawało się, że są głęboko pod ziemią. Po krótkim namyśle uznał, że nie chce wiedzieć nawet gdzie się znajduje. Tak było lepiej dla jego poczucia bezpieczeństwa.
***
Kubek przechylał się pod niebezpiecznym kątem i choć był kuż opróżniony nadal groził mu upadek i roztrzaskanie się na drewnianych deskach. Chris najdelikatniej jak tylko mógł wyjął z dłoni Katherine ciepłe jeszcze naczynie. Zaniósł tace do kuchni, posprzątał okruszki i... Nie wiedział co dalej robić. Spojrzał na zegar, dochodziła północ, nic więc dziwnego w tym, że Kath usnęła. O wiele bardziej podejrzany wydawał mu się brak gospodarza mieszkania. Jednak już po chwili usłyszał zgrzyt zamka, uderzanie butów o podłogę, charakterystyczne skrzypienie skórzanego ubioru i przysłowiowy wilk, o którym to się mówiło staną w progu salonu. W ręku miał parasol, z którego krople deszczu skapywały na drewniane panele. Czubki obuwia miał przemoczone, tak samo jak rękawy kurtki orzy nadgarstkach.
- Światło było zapalone, więc się zdziwiłem. Jest już późno... - powiedział na usprawiedliwienie wtargnięcia do pomieszczenia zostawiając po drodze brud. Christoher kiwnął głową. Michael zniknął na kilka sekund, ale tylko na kilka, bo w przeciągu chwili znalazł się w salonie w swetrze, który miał pod kurtką i szarych skarpetkach. - Czemu jeszcze nie kesteście u siebie? - zapytał niczym opiekuńczy rodzic.
- Rozmawialiśmy i się zasiedzieliśmy - wytłumaczył Chris bez cienia zawstydzenia, bądź podejrzeń. De Barten kiwnął głową i skrył się za ścianą kuchni. Dervendu ponownie oczyścił stolik z okruszków, których teorytycznie już nie było i nie widząc innej opcji wziął Kath na ręce i odniósł do jej pokoju.
***
"Bo kto nie był nigdy człowiekiem,
Temu człowiek nic nie pomoże."
- Adam Mickiewicz "Dziady"
Jeszcze żując kanapkę zobioną na szybko wrócił do salonu. Widział już tylko plecy Christophera, ale nawet w cieniu zauważył jak niesie Faltey. Postanowił nicego nie sądzić pochopnie i myśląc, że został już sam wziął jedną z książek, założył okulary i zaczął czytać. Przeliczył się jednak, bo nie minęło i dwóch minut, a Chris usiadł w fotelu naprzeciw niego.
- Gdzie byłeś? - zapytał go odrywając od lektury.
- W kuchni, a ty?
- Wiesz o co pytałem, więc odpowiedz, zanim zdążę wysnyć własne wnioski - prookował go Chris.
- Odpowiedziałem, teraz twoja kolej - wpatrzony był w kartki książki, ale jego oczy nie przemieszczały się po tekście.
- Dziś cały dzień siedziałem w domu, a gdzie ciebie nosiło?! - Dervendu podniósł głos. - Mieliśmy wspólnie szukać wyjścia! Obiecałem ci pomagać, choć nie byłem ci nic winny. Spełniałem każdą twoją zachciankę, przyprowadziłem Katherine ryzykując daniem się namierzyć, byłem pośrednikiem w przekazywaniu wszystkich liścików. A ty wystawiasz mnie do wiatru? To przez ciebie zabrali Liama, bo nie dotrzymałeś słowa, byłeś lekkomyślny! Stchużyłeś, schowałeś własną skórę i wykorzystywałeś wszystkich dookoła, by tobie służyli! Kazałeś im pomagać tym, których ty zostawiłeś!
Zapadła chwilowa cisza. Zegar jak zawsze i od zawsze odmierzał czas mściwie i niekorzystnie dla innych. Ogień trzaskał ciesząc się nie dla wszystkich dostępnym ciepłem. Wiatr hulający za oknami i uderzające o szyby krople deszczu przypominały, że one wszystko słyszą, wszystko widzą.
- Cóż... - Michael zamknął książkę i spojrzał na Christophera. - Nie wiedziałem, że tak się czujesz. Jak... Chłopiec na posyłki, zgadza się?
- Bardziej jak ten szczeniak, który skomli pod drzwiami i nikt go nie wpuszcza, któremu podrzucą czasem jakieś resztki i karzą się wynosić.
- Pamiętasz umowę? Pamiętasz, bo lubisz czepiać sę szczegółów - stwierdził bez wachania de Barten. Christophem mimo, że bardzo chciał zaprzeczyć, nie mógł. Może i miał wiele wad, ale nie był kłamcą. - Wiedziałeś, że będę ukrywał niektóre fakty, znałeś ryzyko, więc co cię skusiło, co? - ciągnął Michael, choć bardziej przypominało to grę, a może labirynt?
- Chęć przygód, pragnienie poczucia się ważnym, ucieczka? Nie wiem, nie mam pojęcia - przyznał.
- Adrenaliny miałeś pod dostatkiem, miałeś przyjaciół i brata dla których się liczyłeś, a uciec... Mogłeś wszędzie, były setki możliwości. A gdzie ten prawdziwy powód? Poszłeś na to, zgodziłeś się, więc teraz ponosisz odpowiedzialnośc za swoje czyny. Wiedziałeś, że plan ma swoje niedociągnięcia i potrzeba ogromnego fartu, żeby wszystko się powiodło.
- Podobno tylko głupi ma szczęscie - sarknął Christopher.
- Od kiedy jesteś tak łatwowierny? - zaśmiał się de Barten. - To tylko przysłowie. Ma w sobie równie wiele prawdy co wróżenie z kart.
- Nic nie dzieje się bez powodu.
- Jaki wtedy był powód twojej zgody? - Michael szybko i zwinnie obrócił jego słowa na niekorzyść.
- Nie wiem, naprawdę - Christopher wzruszył ramionami. - Może w sercu?
Propozycja była banalna, śmieszna, ale na tyle szczera, że chyba prawdziwa.
- Wszystko ma początek w sercu - zgodził się gospodarz. - Tylko nie każdy ma serce, niestety.
- To miała być aluzuzja? - zaśmiał się Dervendu. Atmosfera nagle zrobiła się lżejsza, powietrze mniej gęste.
- Może - mruknął Michael, po czym zachichotał. Wrócił do czytania. Christopher siedział z łokciami opartymi na kolanach, pochylony i wpatrzony w dogasający ogień.
- Ciekawe? - zagadnął przerywając nieco niezręczną ciszę. Michael spojrzał na niego, ale gdy zobaczył, że Dervendu wpatruje się w żarzące się drewno przeniósł wzrok na książke.
- W miarę, czytałem ciekawsze opowieści - stwiedził. - Sam pomysł ciekawy, wykonanie nie najlepsze, ale to częsty problem wielu książek. Mało jest idealnych, może nawet żadnej. Zawsze czegoś brakuje... Cóż, książki jak ludzie, posiadają swoje wady i jednocześnie nie ma tekiej bez żadnej zalety.
- A co z tymi, które są praktycznie nałożeniem na siebie kilku innych historii? Z książkami, gdzie nie ma niczego nowego, co one pokazują? - mruknął Chris.
- Upartość autora? - stwierdził, choć raczej zapytał de Barten. - Choć pewnie jego naiwność. Zależy od charakteru pisarza. Poza tym nie wierzę, że istnieją dwie identyczne książki. Każda powinna być inna, wszystkie opowieści czymś się różnią. Wiesz, ludzka wyobraźnia nie zna granic.
- A co z tym wyjątkiem, który powinien potwierdzić regułę?
- Jest niszczony. Musi udawać. Robić dobrą minę do złej gry bez scenariusza, rekwizytów i scenografi. Musi się starać, poświęcić wszystko, by przedstawienie się powiodło, by usłyszeć aplauz.
***
"Żyli pamięcią nieprzydatną do niczego."
- Albert Camus "Dżuma"
Obudziła się we własnym łożku, choć była pewna, że zasypiała w salonie. Już świtało. Bardzo nieprzyjemnie spała. Zasnęła na chwilę, a gdy otworzyła oczy było już jasno. Miała wrażenie, że spała tylko kilka minut, chwile. Było już za późno, żeby spać, więc postanowiła się przejść.
Szybę pokrywała lekki przymrozek, na zewnątrz gościła mgła i choć nie była gęsta, znacznie ograniczała pole widzenia. Kiedy mijała piekarnię już paliło się tam światło, a nawet przez drzwi przedostawał się przyjemny zapach pieczywa. Szyldy sklepów były oświetlone, lampy uwydatniały treść bilbordów.zaparkowane pod domami samochody grzecznie czekały na przybycie właścicieli. Na nocnym jeszcze niebie odznaczały się latarnie uliczne.
Miasto spało, a razem z nim wszystkie rozmowy. Ucichły plotki, pogróżki, zaczepki. I mimo, że wrogowie nie śpią, bo zawsze pamiętają, to co groziło jej również zasnęło. Niestety nie wiecznym snem.
Minęła kamiennicę, gdzie kiedyś była kwiaciarnia. Uliczny kundel przebiegł drogę goniąc szczura. Gryzoń znikł w kanalizacji, a pies szczeknął z niezadowoleniem. Myśl uciekła wraz z powiewem wiatru i nie chciała wrócić. Kath miała wrażenie, że zapomniała coś bardzo szczególnego, coś o czym miała pamiętać. Grzabała w umyśle, ale nic pożytecznego nie znalazła. Przypomniała sobie za to połowę piosenek, wiarszyków i haseł reklam, ktore wbiły się do głowy zupełnie niepotrzebnie. Zgubiła się tylko ta jedna myśl, jedna jedyna. Jak na klasówce w szkole, do której się pilnie uczyła i przez stres pozapominała najbardziej istotne informacje.
Była jak nieodpowiedzialna uczennica, zaniedbująca przedmiot, ale starająca się ze wszystkich sił. Tylko co znaczy zapał bez efektów?
Kopnęła kamyk czubkiem buta. Podskoczył on kilka razy, odbił się od krawężnika i wrócił na środek drogi. Po którymś razie uciekł w krzaki. Spojrzała na ptaka siedzącego na dachu sklepu spożywczego. Wrona również utkiwiła swój wzrok w niej, machnęła skrzydłami - jakby chcąc przegonić Katherine ze swojego terytorium. Faltey prychnęła, ale spuściła wzrok. Może by nawet się zarumieniła, gdyby nie fakt, że wrona nadal jest tylko wroną.
- Przepraszam bardzo, zamyśliłam się - mruknęła nieśmiało, gdy zdeżyła się z ubranym na czarno mężczyzną. Pachniał bardzo nieprzyjemnie i chyba właśnie tę woń chciał zatuszować tenimi perfumami. Mężczyzna puścił jej rękę, bąknął coś w odpowiedzi i odszedł.
Kath ruszyła dalej nie obróciwszy się. Po paru krokach odkaszlnęła. Perfumy były naprawdę duszące. Kolejny kamyk uderzył o krawężnik.
Poczuła na sobie wzrok mężczyzny, przynajmniej tak jej się wydawało. Nie miała odwagi się odwrócić. Okrążyła teren szkoły i ruszyła nieświadomoe szybszym krokiem w stronę domu Michaela.
Przy skrzynce stał listonosz, wrzuciwszy ostatnią kopertę oddalił się w stronę centrum, autobusy jeszcze nie jeździły, więc czekała go długa wędrówka. Kath podeszła do skrzynki i otworzyła ją z cichym skrzypnięciem zardzewiałego metalu. Wyjęła list bez adresu, ale z wyraźnie zaznaczonym adresatem. Już z początku poczuła, jak od papier przesiąknięty był perfumami, tymi samymi, co miały duszący aromat. Spojrzała w stronę ulicy, ale mężczyzna zniknął za rogiem.
Na kopercie widniało jej imię i nazwisko.
***
A jednak się spotykamy....
***
Treść była krótka, zwięzła, ale... Niekonkretna. Tajemnicą został również autor i te okropne perfumy, jakby zmieszane ze smrodem pleśni, wilgoci i posmakem alkoholu, co ją akurat nie dziwiło, bądź nie zwracała na to uwagi. Bardziej ciekawił ją fakt, że właśnie tym zapachem przesiąkł papier. Nie wachała się ze stwoerdzeniem, że autorem listu był ten, którego spotkała na ulicy. Było to jasne jak słońce!
Ale w tych czasach słońce przysłoniły chmury i nawet cienie nie powstają dzięki naturalnemu światłu - nawet one są sztuczne.
*****************************
Przybyła Ludum na złamanie karku pędząca, żeby zdążyć dodać coś przed końcem listopada, a najlepiej jeszcze dziś - i najlepiej, by tym "czymś" nie była notka informująca, że na rozdział trzeba będzie poczekać :c
Tak więc udało mi się i jest! Nie musi Was już dziwić, że piszę na tablecie, gdyż za komputer ostatnio siadam tylko w celu naprawienie internetu - dysk mam zawalony różnymi plikami, które w wielu wypadkach nie należą do mnie, więc nie wiem czy mogę usunąć i filmami, czy zdjęciami, których poprostu nie mam serca zlikwidować :) w wyniku czego komputer strasznie mi się zacina, a iPad chodzi sprawnie i szebko, poza tym czas na pisanie zazwyczaj mam w drodze ze szkoły do domu, bądź późno wieczorek, kiedy już jedyne czego pragnę to położyć się i zasnąć, ale co mi szkodzipisać na leżąco?
Podsumowując... WPROWADZAM NOWĄ ZASADĘ!!! Rozdziały, bądź miniaturki pojawiały się będą z częstotliwością nie mniejszą niż 2 w miesiącu, co mogę zagwarantować. Może czasem uda mi się coś przyśpieszyć, na co mam nadzieję ;)
To już koniec na dzisiaj, słodkich snów :P
Ludum :*
Łohohohho
OdpowiedzUsuńRozdział świetny
A te emocje temu towarzyszące :DDDD
I love it <33
Czekam niecierpliwie na następny. Mam nadzieje, ze pojawi się na początku grudnia :33
Świetnie napisany, jak zawsze :) Powtarzałam już milion razy, że Twój styl jest prześwietny i naprawdę dojrzały. Super.
OdpowiedzUsuńWyłapałam jednak jeden ortograf, a także ... błąd kardynalny. (O ile można tak nazwać błąd tego typu, jeśli robi go sam autor we własnym opowiadaniu :D) Napisałaś: "jakby chcąc przegonić Katherine ze swojego terytorium. Dervendu prychnęła, ale spuściła wzrok. ". A czy Kath nie miała przypadkiem na nazwisko Faltey?
Pozdrawiam serdecznie,
DiaMent.
Dziękuje, że mnie upomniałaś :)
UsuńCzęsto popełniam takie błędy, nawet w poprzednich rozdziałach było tego mnóstwo :/
Nie wiem czemu tak jest, choć pewnie to jedna z wielu "zalet" dysleksji... Nie wiem xd
Ludum