niedziela, 30 marca 2014

26. "Zaplanowany zbieg okoliczności."

Przepraszam

~*~*~*~*~*~*~*~*~*

"Podła to rzecz, kazać skazanemu wiązać pęntlę, na której zawiśnie."
~ Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach

   Przeprosił. Zrobił to głośno, wyraźnie i wiedział, że Philip zrozumiał do kogo kierował swoje słowa. Jednak Liamiwi nie starczyło odwagi spojrzeć mu w oczy. Miał ochotę zapłakać z bezsilności, ale nie potrafił, honor nie pozwalał i bardzo dobrze! Wiedział, że lepiej nie pokazywać się od tej słabej strony Strażnikom. Bo kim ty jesteś, żeby przy tak wyszlifowanych diamentach chociażby próbował zabłysnąć? Nie... Nie wychylaj się, lepiej schowaj się w cień i odpocznij, upuść łzę. Przy świetle nie będziesz mógł tego uczynić.
   Siedział na podłodze, jakby poczucie winy zabraniało my skorzystać z takiego luksusu jak krzesło. Zresztą: jakiego luksusu? Prawie zapomniał znaczenie tego słowa. Wszystko, począłwszy na ścianach i skończywszy na meblach było wysłużone, brudne i do wyburzenia. Podłoga pozwalała mu zachować trzeźwość myśli. Śmród sąsiednich cel docierał tu najmniej, tak samo jak i głosy innych zatrzymanych, ponieważ jedynym otworem łączącym pomieszczenia było miniaturowe okno tuż przy suficie. Za to nie było nawet dziurki w murze, przez którą mógłby wpadać promyk słońca i błękit nieba. W rekompensacie wentylacja działała na pełnych obrotach, troszcząc się o stan powietrza, którym oddychają nie tyle więźniowie, co ich strażnicy. Ani trochę nie pocieszała go myśl, że oddycha powietrzem skarzonym przez zdradę, kłamstwa i niesprawiedliwość. 
     Podrapał się za uchem, robił tak zawsze, kiedy się zastanawiał. Zwyczaj ten obrał jeszcze w domu, jako mały chłopiec. Teraz rozpaczliwie szukał wyjścia z zaistniałej sytuacji i choć wiedział, że jego głównym celem miało być granie na zwłokę, żadne z poczynań nie chciało ułatwić zadania. Niejstannie coś wychodziło nie tak, zapominał czegoś dopowiedzieć. Do całej trupy problemów dochodziły jeszcze lekarstwa, którymi faszerowany był ostatnie kilka dni i które w założeniach, jakie mu przedstawiono, miały pomóc mu zachować jasność umysłu, sprawność fizyczną, podtrzymywać niezbędne funkcje życiowe oraz, że specyfik ten podawany jest każdemu zatrzymanemu. Z całej puli zapewnień uwierzył tylko w ostatnie. Nie miał wręcz wątpliwości, że każdy pojedyńczy więzień otrzymuje coś od Strażników, coś co pomaga ochroniażom utrzymać nad nimi kontrolę. 
    Zawsze po zarzyciu preparatu, a mowy być nie mogło o ukryciu tabletki pod językiem, ponieważ specyfik mieszany być z wodą, Liam czuł, jak jego organizm zaczyna walczyć na nowo. Najpierw serce zaczyna szybciej bić, tylko po to, by po chwili niebezpiecznie zwolnić. Oddech staje się płyszy na kilka minut, a kiedy odzyskuje zdolność zaczerpnięcia tchu kręci mu się w głowie i na sekundę przed oczami staje się ciemno. Po niecałym kwadransie serca odzyskuje swój normalny rytm, oddech wraca na miejsce, a on sam widzi z odpowiednią ostrością. Nie do ukrycia jest jednak, że czuje się inaczej - ręce i nogi początkowo odmawiają posłuszeństwa, mruga zdecydowanie częściej niż powinien i coś złego dzieje się z kolorem obrazu, jaki prezentują mu oczy. I choć cela zawsze jest ciemna, a jedyne światło prezentuje się w marnej otoczce więziennego kurzu, teraz wszystko prezentuje się mniej zrozumiale. Krawędzie ścian i cegieł, z których są wykonanw wydają się bardziej zatarte i niewyraźne. Nie potrafi dostrzec drobinek kurzu migoczących czasem w nikłym śwetle, a mógłby dać sobie ręce uciąć, że widział je jeszcze kwadrans temu! Jednak deklaracje ucięcia czegokolwiek w miejscu, w jakim przebywał zdawały się być conajmniej... Nie na miejscu.
     Ponownie podrapał się za uchem, po raz setny tego dnia westchnął. Metalowe, zakratowane drzwi zaskrzypiały. Z początku nie wiedział nawet, jaka cela została otwarta. Po korytarzach głuchym echem potoczyło się skrzypienie zawiasów, a już w następnej chwili przymrużył oczy, bo świeca Strażnika go ośliepiła. Sekundę później poczuł jak podstawiono mu zardzewiałe naczynie, w ustach pojawił się płyn o krystalicznej barwie i perłowym, obłudnym zapachu. Serce zwolniło na chwilę, a później szaleńczo zakołatało się w piersi. Walkę o świadomość zaczął na nowo.

***

"List. Papier. 
Zostawiamy tylko niepotrzebne ślady."

    Gramofon stał na komodzie w rogu, muzyka na nim nie była grana od przeszło dwóch tygodni, kiedy to na Davisa spadły obowiązki najwyższej wagi. Od tego czasu miał coraz mniej wolnych chwil. Porcelanowa zastawa dla dwunastu osób znajdowała się całkowicie zapomniana, ukryta za szklanymi drzwiami półki w salonie. Jednak mimo wszystko pułkownik nadal miał ochotę i czas na spotykanie się z Urgensem, chociaż podczas wizyt rozmawiali zawsze, jak oboje twierdzili, na tematy czysto zawodowe. Prawdy było w tym tylko ziarno.
- Jak udało wam się go złapać? - parsknął szyderczo Bowes.
- W kieszeni mia drugi zagar - wyjaśnił Nicolas, a widząc powiątpiewające spojrzenia Davisa szybko dodał: - Nie pamiętam już w jakich okolicznościach został on mu ofiarowany, ale był to Zagar Strażniczy z numerem i zarejestrowany w bazie, więc musiał go dostać przy szczególnych okolicznościach. Nie podejrzewaliśmy tego, ale na wszelki wypadek wcześniej zablokowaliśmy wszystkie warstwy Czasoprzestrzeni, żeby przypadkiem nam nie umknął. Jedyne swobodne lata to były teraźniejszość i rok, w którym wcześniej przebywał Faltey, a i tamta warstwa została zablokowana jak tylko się przenieśliśmy. h
- Co z drugim zegarem?
- Został zniszczony - sprostował Urgens. - Doszczętnie połamany. Mistrz osobiście dopilnował, by nic z niego nie zostało. Teraz Faltey gnije w celi.
     Davis przeniósł wzrok na stary, ojcowski gramofon i westchnął przeciągle. Urgens spojrzał na niego z dozą niezrozumienia, po czym zobaczył na co patrzy Bowes. Wiedział do kogo należy ten sprzęt i jak wielki sentyment miał do niego Davis. Jednak coś mu nie pasował... Nie takiego zachowania spodziewał się po Strażniku Czasu, prawej ręce Mistrza.
- Żegnam już, pułkowniku - tym jednym krótkim zdaniem przywrócił Bowesa do rzeczywistości. - Obowiązki wzywają.
     Davis nie odprowadził go do drzwi, nawet nie przeją się zamknięciem ich na klucz. Drgnał tylko, gdy Urgens z hukiem je zatrzaskując opuścił jego mieszkanie. Bowes wstał i powolnym krokiem podszedł do gramofonu. Powolna, jego ulubiona muzyka pozwoliła mu na chwilę refleksji.

***

"Człowiek mądry umie uczyć się od wrogów."
~ Arystoteles


      Starali się być anonimowi, ukryć się w nieistotnym i niebezpiecznym tłumie. Przemieszczali się w ciągu dnia, mimo że Chris wolał podróżować w nocy. Jego zdaniem mieli wtedy mniejsze szanse natknąć się na Strażników, którzy niewątpliwie ich szukają. Z błędu wyprowadziła go Kath, twierdząc, że dwójka ludzi idących żwawym krokiem po ulicach miast, przy świetle ulicznych latarni, mających tylko księżyc za przewodnika wyglądałaby jeszcze bardziej podejrzanie. Oprócz tego, była pewna, że Strażnikom trudniej byłoby wychwycić ich w setkach innych osób, niż gdyby kryć musieli się w zdradzieckim cieniu drzew. Jedynym co niepokoiło Katherine, była pewność, że gdyby ktokolwiek by ich ścigał, już dawno by ich złapał.
    Każdego dnia miała nieodparte wrażenie, że są widoczni jak na dłoni i wystarczyłaby jedna sekunda, by obrucić ich w proch. Wiedziała, była całkowicie pewna, że kara dla nich będzie surowa. Co więcej, była gotowa, by tę karę ponieść. Z biegiem czasu coraz bardziej zastanawiająca wydawała się jej myśl, co będzie potem... Nawet jeśli uda im się bezpiecznie dotrzeć do Wenecji i przenieść się do odpowiednich lat, jeśli uda im się zgarnąć potrzebne informacje i, co w jej mniemaniu było coraz bardziej wątpliwe, uratować Liama, co będzie dalej...?
     Ukryją się, całą czwórką, bo do tej gromady zaliczała jeszcze Philipa, gdzieś, gdzie nie sięga wzrok Strażników, w rzeczywistym Czasie, gdzieś w cieniu zegara. Będą żyć spokojnie prowadzeni nadzieją na koleiny dzień? Na samą myśl o tym zbierało jej się ma śmiech i płacz jednocześnie. I mimo że patrzyła na sprawę pod każdym kątem, nie potrafiła znaleźć optymistycznego punktu widzenia. 
     Ucieczka, zmiana tożsamości, jak to zrobił Michael, wydawała jej się rozwiązaniem nie tyle co nieskutecznym, ile po części tchórzliwym. Poza tym, nie do końca wchodziła w grę. Teraz, gdy tajemnica Sebastiana Faltey, ta, którą skrywał przez tyle długich lat, mogła wyjść na światło dzienne, w Strażnikach niewątpliwie obudziłaby o wiele więcej czujności. Upozorowanie śmierci było sztuczką zbyt starą, żeby zastosować ją jeszcze raz, do tego skutecznie. 
    
   Kątem oka spojrzała na Christophera. Dervendu czubkiem buta kopną całkiem sporą szyszkę leżąca bezczynnie wśród sosnowych igieł. Od kilku godzin prowadzili wędrówkę, starając się przedostać między dwoma niewielkimi miescowościami, z którymi nie było bezpośredniego połączenia. Podczas gdy gałęzie drzew trzeszczały pod ich stopami, mogli oderwać umysły od kakofonji miast. Kath niezbyt chętnie zgodziła się na skrócenie drogi przez las. Było tu mało lidzi, i szanse na ich złapanie były o wiele większe. Jednak świadomość, że nikt ich nie ściga, nie dawała spokoju. Niewątpliwie byli na celowniku Strażników, może nawet samego Mistrza. Takie wyróżnienie w obecnej sytuacji nie podnosiło jej na duchu. 
    Musiała mimo wszystko przyznać, że "spacer", nie zważając na to, że z nieustannie szybko bijącym z niepokoju sercem, dobrze jej zrobił. Poczuła więc ukłucie żalu, gdy wyszli z lasu, za plecami zostawiając popołudniowe słońce wpadające między liśćmi i mnóstwo niewypowiedzianych obietnic.

***

Nasze życie jest zaplanowanym już zbiegiem okoczności.
~ Ludum


    Nieliczne samochody z zawrotną prędkością mijały ich na opustoszałej drodze. Po obu stronach zużytego już asfaltu rosły kilkadziesiątletnie topole, podadzone w odległości 2 metrów jedna od drugiej. Choć wytężali wzrok do niemożliwości, nadal nie dostrzegli żadnych zabudowań. 
- Może jednak spróbujemy się przejść? - Kath spojrzała na Chrisa spod przymrużonych powiek, zachodzące słońce raziło ją w oczy. 
- Faltey - mruknął Christopher. - Jesteśmy na nogach od kilkunastu godzin i nie wmawiaj mi, że masz dużo energi. Nie ty jedna się nie wyspałaś. 
- Zostało nam nie tak dużo drogi - stwierdziła Kath z roztargnieniem patrząc w dal. Mimo zapewnien, wiedziała, że jest na straconej pozycji z nieistotnymi argumentami w rękawie, nawet wobec samej siebie. - Jeśli nie będziemy się obijać, dojdziemy  do najbliższego dworca już jutro. Z tamtąd dojedziemy do jakiegoś większego miasta i po sprawie!
 - Kath, dobrze wiesz, że do najbiliższego miasta jest ponad dwa dni drogi pieszo - westchnął Chris. - Łatwiej będzie, jeśli złapiemy kogoś, kto zechce nas podwieźć.
     Żadne z nich więcej się nie odezwało, uznając rozmowę za skończoną. Kolejne dwa samochody minęły ich, nim zdążyli mrugnąć okiem. Faltey miała już na końcu języka jakąś kwaśną uwagę, ktorą chciała uraczyć Chrisa, kiedy nagle jeden z samochodów zjechał z drogi i zatrzymał się tak, by mogli wsiąść. Kayh i Chris spojrzeli na siebie ni to zdziwieni, ni to z radością. Okno po stronie pasażera z przodu się uchyliło i teraz mogli zobaczyć w średnim wieku już, przeoraną zmarczkami twarz. Kath, nie widząc innego wyjścia i z nieuzasadnionego powody zaufawszy kierowce, mruknęła, że siedzi z tyłu.
- Dokąd? - zapytał krótko mężczyzna siedzący za kierownicą.
- Gdzie oczy patrzą - powiedział żartobliwie Chris, po czym dodał, już poważniej: - A dokąd pan jedzie?
- Wenecja - kierowca odwrócił twarz w stronę zachodzągo słońca, a kiedy ponownie spojrzał na Chrisa, jego wzrok był rozmarzony. - Długa drogo mnie jeszcze czeka. Gdzie was zawieść?
- A chciałoby się panu, aż do samej Wenecji? - zwątpił Chris, po części nie wierząc we własne szczęście. Od samych Włoch dzieliło ich setki kilometrów. 
- W towarzystwie zawsze raźniej - zachichotał meżczyzna i machną ręką, dając im znak, by wsiadali. 
- Bardzo panu dziękujemy - uśmiechneła się ciepło Kath, gdzy tylko usadowaiła się wygodnie na tylnim siedzeniu. 
- Mówcie mi Andrew, po co te formalności. Po co jedziecie do Wenecji?
      Chris i Kath przedstawili się, po czym Faltey po krótce opowiedziała swoją wersję wydarzeń - samotnicy, mający tylko siebie, podróżóją na kocią łapę. 
     Pozostał tylko niepokój w sercu, że gdzieś już widziała tę rozmarzoną parę oczu. Bardzo, bardzo dawno temu. 
   

     Późne, pomarańczowe słońce rzucało cienie drzew na drogę, którą Andrew Meldow wiózł aż do Wenecji dwójkę byłych Strażników, w tym córkę jego najlepszego przyjaciela.


~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*

Wiecie, że zbliżamy się do końcówki?
~ Ludum

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz