sobota, 27 lipca 2013

Miniaturka III "Stara miłość nie rdzewieje."

 Przylatuję z nową miniaturka :D Podziekowanie dla Diamenta za wsparcie i doractwo w pisaniu <3  

 STO LAT, Elfie!!!!! Nie wiem czy przeczytasz to dzisiaj, chociaż mam taką nadzieję ;) Życzę Ci spełnienia wszyyystkich marzeń, cudownych przyjaciół, świetnych - jak dotychczas i lepszych wyników w francuskim (wierzę w Ciebie! Kiedyś dostaniesz tą 7 i 110% ;)). Zapraszam do czytania i prosiłabym o komentarze :*

.............................................................................................................................................................................
  Zawsze lubiłam przebywać nad morzem. Od małego rodzice zawozili mnie na Krym. W wakacje wynajmowaliśmy niewielki domek, który po pięciu latach stał się naszą własnością. Mała wioska położona była zaledwie kilka kilometrów od plaży i kilkanaście od sławnej Jałty. Ale wydawać by się mogło, że gwar dużych miast i wybrzydzający na każdy szczegół turyści są całą wieczność stąd. 
     U nas zawsze było cicho. W okolicach nie mieszkała hałaśliwa młodzież, jednak nie przeszkadzało mi to nawet w najmniejszym stopniu. Nie miałam tutaj rówieśników, ale od zawsze byłam typem samotnika. Moim najczęstszym zajęciem było przesiadywanie na rozgrzanym przez słońce piasku i podziwianie morza. W ciągu kolejnych kilku lat Krym opuszczałam tylko na wakacje. Zwyczajem starych i doświadczonych podróżników rodzice pokazali mi najcenniejsze zabytki kultury i najpiękniejsze zakątki świata. Jednak ja za klejnot w koronie uważałam właśnie Krym. Gdzie królowały mocarne góry, życiodajne strumyki, gęste lasy, plantacje oliwek, zdradzieckie fale morza i skwarne słońce. Mój własny, mały świat. Mój mały raj.

***

   Kiedy się poznaliśmy miałam pięć lat. Spotkaliśmy się na wyjeździe w góry zupełnym przypadkiem, ale los od zawsze lubił płatać figle. Dziwnym trafem widywaliśmy się później dość często. Nie łączył nas język, obyczaje, pochodzenie. Tym co nas zbliżyło była pasja - zamiłowanie do podróży. Nie pamiętam szczegółów pierwszego spotkania, ale przyjemny aromat świątecznego krupnika skosztowanego w górskim schronisku zapadł mi na długo w pamięci. Później widywaliśmy się jeszcze w słonecznej Hiszpanii, gdzie wspólnym spacerom wzdłuż plaży towarzyszył niemiłosierny skwar. Kolejnym punktem kulminacyjnym okazała się pachnąca Francja. Aromat pleśniowego sera drażnił nozdrza, kiedy mijaliśmy uliczne sklepy. Rozległe winnice onieśmielały swoją wielkością. W kwitnącej Japonii mieliśmy okazję podziwiać niepowtarzalne zachody słońca, o wiele bardziej czerwonego niż w Europie. Na słonowodnej Malcie poznawaliśmy sekrety salsy i tango. W tajemniczym Tybecie skosztowaliśmy odrobinę pikantnych potraw i prawdziwej, imbirowej herbaty. 
    Nie jestem w stanie zliczyć wszystkich uśmiechów z tamtych czasów. Cieszyliśmy się wolnością, jak sokół, którego lot podziwialiśmy w przytulnym pubie u podnóży Elbrusu. Jego rozpostarte szeroko skrzydła, arystokratycznie uniesiona głowa i szlachetnie wyrzeźbiony dziób. Nieuchwytny obraz ideału swobody, którego namiastkę udało się nam poznać. Jedyny w swoim rodzaju. Piękny i gorzki. Warty swej ceny.
        Przez te ciągłe spotkania nie mogłam zdecydować, czy znalezienie się nawzajem na Krymie po prawie dziesięciu latach rozłąki było czystym przypadkiem, czy kolejną drwiną losu. Ale dawna przyjaźń odnalazła swoje korzenie. 
    Teraz błądziliśmy po mieście ramię w ramię. Ludzie wskazywali nas palcami, szeptali. Mówili "stara miłość nie rdzewieje", a my na to stwierdzenie wybuchaliśmy śmiechem i zgodnie stwierdzaliśmy, że w tak małym miasteczku plotki rozchodzą się nieprzyzwoicie szybko. 
     Po roku zdecydował, że wyjedzie. Proponował mi abym wybrała się z nim do zachodniej Turcji, ale odmówiłam. Wolałam zostać na cichym Krymie. Dopiero stojąc na przystani zastanowiłam się nad słusznością podjętej decyzji. Wtedy przelałam nie jedną łzę. Jedyne co pamiętam wyraźnie z tamtego dnia to przyjacielski uścisk, niespodziewany pocałunek i pocieszający dotyk starszej kobiety na moim ramieniu, kiedy prom już odpłynął by przebyć Morze Czarne. Chyba coś do mnie mówiła, ale mimo usilnych prób nie mogę sobie przypomnieć jej słów.

***

    Wróciłam do dawnego życia. Spacery po plaży, podziwianie zachodu i wschodu słońca nad przyjemnie zimną wodą, słuchanie mewich śpiewów. 
      Kolejny rok miną podejrzanie szybko. A może tylko tak mi się wydawało, bo kiedy zobaczyłam go schodzącego z marynarskiej drabinki z torbą w ręku i uśmiechem na ustach zapomniałam o całej tęsknocie. Już w następnej chwili zarzuciłam mu ręce na szyje, a on objął mnie w talii. Ten gest w żaden sposób nie przypominał zwyczajnego, przyjacielskiego uścisku.
    I właśnie wtedy, kiedy nareszcie był blisko uświadomiłam sobie słowa tamtej kobiety z przystani rok temu. I choć straciłam już rok na zrozumienie ich sensu, teraz zdawały zupełnie się nieistotne. 
   Może to trochę tandetne i banalne, ale chyba prawdą jest, że starsi ludzie mają doświadczenie, które kształtuje ich wiedzę. Bo słowa tamtej kobiety były nader prawdziwe.
     "Stara miłość nie rdzewieje".

środa, 24 lipca 2013

15. "Później wygrywasz."

EDIT: ostatniego akapitu nie było widać :( nie zauważyłam tego, ale już można przeczytać całość :D 
+ poprawa niektórych błędów


”Empty spaces - what are we living for?
 Abandoned places - I guess we know the score?
 On and on...
 Does anybody know what we are looking for ?

 Another hero, another mindless crime
 Behind the curtain in the pantomime
 Hold the line!
 Does anybody want to take it anymore?”
~ Queen “ The show must go on”

     Pojedyńczy Strażnik jest nieistotny. Pozbawiony nie tylko uczuć, ale i własnego zdania. Stworzony do bezwiednego przytakiwania i bezdusznego patrzenia na cierpienie, bezsilność innych. Aniołowie porządku i demony zastraszania. Nienaganni w swoim rzemiośle, którego mistrzami stają się niezauważalnie szybko nawet dla nich samych.
     Wiedział, że taktyka Strażników jest prosta,ale nikt nie zrozumiał jej w całości. Wiedział, że każdego można zmienić, ale od reguł zawsze są wyjątki. Wiedział, że uczucia są dla słabych, ale nawet najsilniejsi nie znajdą idealnej maski. Wiedział, że nie wolno bawić się strzałkami zegara, ale mimo wszystko to robił.
    Urgens już dawno zapomniał znaczenie słowa „prawdziwy”. Uważał, że jego teraźniejsze życie jest o wiele ciekawsze od chwil spędzonych w domu. Ciekawsze zajęcia, szacunek, poniżanie innych. Sięgał po niedostępną dla niego władzę... nie zamierzał się poddawać, a tym bardziej rezygnować.
    Nie przyznawał się do przeszłości. Zamiast tego grzebał w niej. Bez pozwolenia wyżej postawionych. I chociaż Kodeks Strażników zabrania zmieniania własnej przeszłości, on robił to bez wahania. Bo dla niego tamte lata nie istniały. Teraz był kimś zumełnie innym, wyjątkowym. Wydawało mu się, że dostał czystą kartę, na której własnoręcznie musiał napisać nową, własną historię. Nawet nie zauważył kiedy pióro przejął ktoś inny...
     Przed zapukaniem w wysokie, grube drzwi wygładził granatowy materiał munduru. Chwilę potem wszedł do niewielkiego gabinetu. Porządek w tym pomieszczeniiu został już nieco zaburzony. Brakujące na półkach książki leżały pośród dokumentów, aktów i grubych teczek. Na parapecie zagościła cieńka warstwa kurzu. Niewielkie kawałki papieru znalazły miejsce dla siebie na podłodze, lub pod stopami Mistrza.
- Wspominał pan o niezwłocznym pojawieniu się – oznajmił sztywno Urgens. Gerbung przeniósł na niego spojrzenie małych, biegłych oczu. Ściągnął brwi, wyraźnie się zastanowiając. Kiwnął głową i wskazał młodemu Strażnikowi miejsce naprzeciwko siebie.
- Sprawdzisz obecność Strażnika Faltey, na dworze Ludwika VIX, gdzie aktualnie przebywa jej brat – wytłumaczył krótko brodaty, podając Urgensowi jedną z cieńszych teczek. Wyszedł bez słowa, wiedząc, że czasem nie należy się odzywać.

***
     Kiedy minął pierwszy wstrząs, zastanowił się nad treścią listu. Wizyty mógł się spodziewać w każdej chwili, a czasu na wymyślenie rozwiązania brakowało. Nim zdążył się zastanowić w pomieszczeniu pojawił się Urgens. Lekkie zawroty głowy po przeniesieniu umożliwiły Philipowi skrycie szoku i zdezorientowania z oczu, wyprać twarz z wyrazu.
- Jak widzę oczekiwałeś mojego przybycia – mruknął Urgens nadal dochodząc do siebie. Dervendu natychmiast pogratulował sobie w duchu dobrej maski.
- Owszem – potwierdził ostrożnie. Teraz najważniejsze było nie palnąć jakiejś głupoty. – Może herbaty? – zapytał z czystej grzeczności, jednocześnie starając się przeciągnąć czas przejścia do sedna sprawy.
- Nie, dziękuję – odmówił grzecznie, ale nieco podejżliwie Urgens. Faltey miał przyjacielską naturę, ale z nim nigdy się specjalnie nie kolegował. Można nawet powiedzieć, że byli do siebie nieco wrogo nastawieni. Skąd więc te grzeczności...? – Przybyłem tu tylko na chwilę. Zaprowadziłbyś mnie do lochów, sprawdzę obecność Certus i się zmywam – oznajmił.
     Schodzili po zagrzybionych schodach do najgłębszych lochów dworu. Philip długo plątał się w nieznanych mu labiryntach podziemi. Niezauważlnie zaglądał do poszczególnych cel, szukając odpowiedniej osoby. Nikt nie pasował. Jeden więzień za gruby, drugi zypełnie nie podobny. Choć Philip uważał zazwyczaj, że liczba zatrzymanych jest za duża, teraz wydawała mu się diametralnie mała. Przy tym żaden więzień nie przypominał Katherine. Jego ostatnią nadzieją był zwykły fart.
- To ona – wskazał na wychudłą sylwetkę kobiety o czarnych, kręconych włosach łudząco podobnych do włosów jego siostry. Urgens podszedł do krat i spojrzał na zatrzymaną. Kobieta podniosła pozbawione nadzieji oczy na Strażnika. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby rozwiały się wszystkie jego wątpliwości.
- Wszystko się zgadza – stwierdził z fałszywym uśmiechem. – To ja już wracam do naszego Czasu, a ty od czasu, do czasu przypilnuj tej tu – wskazał na zmęczoną postać kobiety. Po wyprowadzeniu Urgensa na powierzchnie, pożegnał się z nim i został sam. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście w wyprowadzeniu w pole Strażników. Uśmiechnął się tryumfalnie nie będąc świadomym, że właśnie teraz Urgens wypełnia akta świadczące o zdradzie i okłamywaniu władz, oskarżając przy tym Philipa. I wspominając matowo zielone oczy zatrzymanej... tak niepodobne do głębokiego, błękintego spojrzenia Katherine Faltey.

***

„Najpierw Cię ignorują. Potem śmieją się z Ciebie.
Później z Tobą walczą. Później wygrywasz.”
~ Mahatma Gadhi
     Figurki były zakurzone, ale piękne. Wyrzeźbione ręką mistrza w szlachetnym drewnie z nielicznymi złoceniami. Deska szachowa zupełnie nie pasowała do zestawu. Wyglądała na niezwykle starą. Na wyszlifowaniej powierzchni marmuru widoczne były liczne zadrapania. Niektórych elementów brakowało, ale szachy nadawały się do gry. Zwłaszcza, gdy do głowy nie przychodził żaden inny pomysł „zabicia czasu” , mimo tego, że głowy były dwie.
- Nadal smujesz te absurdalne teorie? – zapytał Dervendu przesówając pionek.
        Siedziała na miękkim fotelu z wysokim oparciem. Słońce już chowało się za horyzontem porażając swoją doskonałością, której Katherine mogła tylko pozazdrościć. Od kilku, ciągnących się niemiłosiernie wolno minut trzymała przed sobą kilka kartek zapisanych jej drobnym pismem. Jedyne, do czego doszła to kropka. Uznała, że ktoś zwyczajnie się nimi bawi. Podsuwa fałszywe informacje, zmusza do główkowania. Bała się, że rozwiązanie może być proste. Na tyle, by nie wzięła go pod uwagę. Kiedy wytłumaczyła swoje podejrzenia Christopherowi zaczął sie śmiać... nie mogła pozbyć się myśli, że on podchodzi do tego zbyt lekkomyślnie. I choć na początku sprawy były w rękach Dervendu, to ona przejęła pałeczkę, gdy tylko okazało się, że jest w to zamieszany jej ojciec. Michael natomiast nie wyraził opinii na jej poglądy. Jednak w jego oczach widać było, że nie jest mu to obojętne. Jedyne pytanie stanowiło... „Dlaczego?”
    Drgnęła, przypominajac sobie, że zostało zadane pytanie. Co więcej, było ono skierowane do niej.
- Nadal – odpowiedziała pewnia, lecz nie do końca zgodnie z prawdą. – Przynajmniej coś robię. To tobie powinno bardziej zależeć na ratunku brata.
- Wiesz... doszłem do wniosku, że... – zastanowił się, starając dobrać do swoich myśli odpowiednie słowa. - ... skoro wydaje ci się, iż oni bawią się z nami w kotka i myszkę, możemy odwrócić role. Poczekać, aż pomyślą, że się poddaliśmy i wtedy zagonić ich w pułapkę.
- Proponujesz siedzieć bezczynnie? – prychnęła z oburzeniem. – Po za tym, nawet nie wiemy, co może być „pułapką”.
- Pułapką może być wszystko – zauważył Michael odrywając się od szachów. – Przeważnie wybiera się miejsca najbardziej przyjazne. Tak, by nie było podejrzeń o ich istnieniu.
- Gada od rzeczy – stwierdził Chris. – Nie sądzisz chyba, że na wszystko znajdziesz odpowiedź?
Pytanie było retoryczne, ale odpowiedziała:
- Nie ma pytań bez odpowiedzi.
- Tylko ty tak uważasz – mruknął Dervendu przeciągając sylaby. Później wrócił do przerwanej gry w szachy.

***

     Od trzech dni miał zakaz wychodzenia z izolatki. Od trzech dni do jego pokoju wchodziły tylko pielęgniarki z porcją jedzenia i lekarstw. Od trzech dni odzyskiwał nadzieję na pozytywny przebieg wyznaczonego mu zadania. Od trzech dni podawane mu mikstury skutecznie otumaniły rozum i zabroniły myśleć logicznie. Od trzech dni wmawiał sobie, że się nie podda, z każdą godziną świadomie tracąc szanse na zwycięstwo.
    Dziś ten stan nareszcie się zakończył. Zaczął dostawać mniejsze dawki leków, niektóre podawano w tabletkach i kapsułkach, których nie połykał. Tylko to pozwalało mu myśleć trzeźwo. Coraz częściej rozwarzał podpisanie papierów. Cały ich plik leżał na stole w jego pokoju, tylko czekając, aż dotkie je pióro. Rozległo się pukanie do drzwi. Mógł być pewien, że to nie pielęgniarka. Pukanie było pewne, twarde i szorstkie. Nie doczekawszy się odpowiedzi gość wszedł do pomieszczenia. Liam postanowił grać nieszczęsnego, wymęczonego pacjenta, który nie nadaje się do konwersacji, a co dopiero myślenia i ruchów. Pułkownik podszedł do łóżka, na którym siedział jego rozmówca.
- Zastanowiłeś się już? – zapytał szorstko.
- Zastanawiałem się dość długo – wybełkotał Dervendu. – Ale najpierw oczekiwałbym wyjaśnień od pana – wiedział, że nie gra do końca czysto. Jednak to on jest tutaj „poszkodowany” i ma zamiar to wykorzystać.
- Wyjeśnień? – zdziwił się Davis. Liam przytaknął ruchem głowy.  – Od kilku dni twój brat jest w zatrzymaniu. Zarzuty przeciw niemu są duże, ale to ty najlepiej powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, że mogą być większe. Nic więcej nie mogę powiedzieć, gdyż informacje są zatajone – wyjaśnił gładko. Darvendu spojrzał na niego przenikliwie.
- Będę zeznawał przeciwko Christopherowi – oznajmił z tajemniczym błyskiem w oku. Na twarzy pułkownika zagościł szok, zmieszany z nutką samozadowolenia. – Ale... pod trochę innymi warunkami – zakończył spektakularnie Liam, przywołując na oblicze Davisa lekko zdenerwowane spojrzenie.

***


        Zapachniało świeżo skoszoną trawą. Ten aromat zawsze się kojarzył z domem... przynajmniej jej i Philipowi. Po chwili do mieszanki zapachów dołączyły aromat wilgotnego drewna, palącej się gazety i woń  irysów. Wydawało się, że ponownie znalazła się w domu, w ogródku. Rozpalane ognisko przez tatę i Philipa, perfumy mamy... najpiękniejsze ze znanych jej aromatów. Irysy. Ulubione kwiaty mamy. Mieli ich w ogródku naprawdę wiele, różnorodnych kolorów i rodzajów. Jej rodzicielka często powtarzała, że każdy kwiat jest niepowtarzalny, jedyny w swoim rozdzaju. Tak samo jak ludzie. Nie znajdziesz dwóch identycznych.
      Wydawało jej się, że zarejestrowała ruch. Powolnie otworzyła ociężałe powieki. Widok, który zastała napawał ją szczęściem, jakich mało. Zadbany, skoszony trawnik, barwne kwiaty, skromna weranda, liczne figurki ogrodowe, palenisko w odległym rogu sadu. Ich rodzinny ogródek! Tutaj razem z Philipem spędzili najpiękniejsze chwile w ich dzieciństwie. Pamiętała każdy dzień w towarzystwie zapracowanej matki i wieczne wyjeżdżajacego ojca.
      Od zawsze byli z Philipem zgranym, żadko spotykanym rodzeństwem. Wychowywała ich matka, ale w pewnym momencie musiała porzucić opiekę nad swoimi pociechami, na rzecz pracy. Mimo wszystko nadal się niemi zajmowała. Jednak nie miała wpływu na przyszłość. Choroba połączona ze zmęczonym organizmem nie wróżyła dobrze. Ich rodzicielka spędziła kolejne pół roku swojego życia w szpitalu, z zapewnioną najlepszą opieką nie tylko lekarzy, ale także kochającej rodziny. Philip i Kath odwiedzali ją codziennie. Czasem udawało im zostać przy łóżku matki całymi nocami. Jednak żadko się to zdarzało. Przeważnie gdy ojciec z nieszczęścia zaczął zaglądać do kieliszka. Tylko wtedy zapominał zabrać swoich dzieci do domu.
      Po pół roku Katherine nauczyła się kilku ważnych rzeczy... trzeba stawiać czoło każdemu nieszczęściu i, że czasem, nawet mimo najcięższych starań może dojść do klęski.
   


        Aromat sie zmienił. Teraz wyczuła słabnącą z każdą sekundą woń taniego alkoholu... jej ojcec. Po śmierci matki jeszcze długo znajdował się w stanie nieużywalności. Ale udało mu się stamtąd wybrnąć... głównie przy pomocy Katherine, bo jej brat w tym czasie szkolił się na Strażnika Czasu. Tata wrócił do pracy. Po kilku tygodniach dostał nawet służbowy wyjazd. Później jeszcze dwa kolejne. I skończyło się na czwartej delegacji, pod koniec której Dervendu dowiedziała się kolejnej ważnej rzeczy... cierpliwość nie zawsze popłaca.

........................................................................................................................................................................................................................................

Nie jestem zadowolona z tego rozdziału, zwłaszcza z ostatniego akapitu... ale pole do oceny pozostawiam Wam :)

czwartek, 11 lipca 2013

14. "Przecież nie od dziś wiadomo, że Czas jest najcenniejszą walutą."



"Nie wolno być bo stronie zarazy."
~ Albert Camus

   Jej buty pozostawiały na puszystym dywanie wgniecione ślady. Na gzymsie kominka nadal stały oprawione w ramki zdjęcia. Nieliczne i większość z nich przedstawiała ją i Philipa, ale słone łzy zabłysły w kącikach oczu, gdy spojrzała na fotografię całej czwórki. Uśmiechnięci, beztroscy, szczęśliwi...
- Nie rozczulaj się tak, a przynajmniej nie teraz - mruknął niemiło Chris rozglądając się po salonie. - Wiesz przynajmniej gdzie mamy szukać? - zapytał, gdy nie skomentowała jego poprzedniej wypowiedzi. 
- Ojcec zawsze powtarzał, że ludzie nie zauważą tylko tego, co podsunie się im pod nos. 
- I co mamy zrobić z tą informacją? - zaineresował się jednocześnie bawiąc porcelanową figurką skowronka.
- Chodź - powiedziała Katherine zmierzając w znanym sobie kierunku.
- Gdzie? - Dervendu obrócił głowę przy okazji strącając na podłogę figurkę i zaliczając karcące spojrzenie towarzyszki. Ze zdiwieniem ruszył za nią w stronę dużych, balkonowych drzwi.
     Nie trudno było wydedukować, że ogród był porzucony od co najmniej kilku lat. Wysuszony i pożółkły trawnik w niektórych miejscach sięgał kolana. Krzaki róż plątały się z winoroślą i kłującymi gałęziami jerzyny. Drzewa były pobite przez jesienny grad i deszcz, a ich liście przybrały niezdrowy odcień brązu. Na tle wyblakłej roślinności odznaczały się liczne figurki ogrodowe. 
- Raz, dwa! - zawołała Kath przemierzając zarośla. - Ty szukasz pod gnomami z zielonymi kapeluszami, a ja z brązowymi!
- Co? - zapytał tempo Chris. - Mamy szukać pod...
- Tak! Pod nosami gnomów - dokończyła.
- A skąd to wiesz? - nabrał nagle wątpliwości.
- Też byś wiedział, gdybyś nie spał podczas omawiania planu - przyjął oskarżenie wzruszeniem ramion, najwyraźniej już przyswyczajony. - Ty bierzesz gnomy z zielonymi kapeluszami, a ja z bązowymi, zrozumiałeś?
- Trudno nie zrozumieć - mruknął nieco urażony i bez problemu złapał lecącą w jego stronę rękawiczkę ogrodową. Rozejrzał się po zapomnianym ogodzie ze zdziwieniem rejestrują zdumiewający fakt. - Ale tych z zielonymi kapeluszami jest więcej! - zawołał z oburzeniam. Jedyne co otrzymał w odpowiedzi to nieco rozbawione "to nie mój problem" i rękawiczkę do pary.

***
„Wielkość człowieka polega na jego postanowieniu, by być silniejszym niż warunki czasu i życia.”
~ Albert Camus

     Gwiazdy świciły niezwykle nieśmiało, jakby gęste powietrze Irrytu je przytłaczało. Pełna luna księżyca wcale nie odważniej odbijała się w oknach szpitala I oszklonych budynkach, wpuszczając do wnętrza pomieszczeń upiorny blask. Ludzka, wymęczona do granic możliwości twarz wydawała się w tej poświacie jeszcze szczuplajsza i nienaturalnie blada. Długo myślał nad zaistniałą sytuacją I doszedł do wniosku, że… jest w kropce.
       Powoli kończyły się mu pomysły na denerwowanie pułkownika, a te które zostały wydawały się mdłe i wyblakłe. Starał się jak mógł i zyskał już dwa tygodnia, w ciągu których zdążył doprawadzić Davisa siedem razy do białej gorączki. W obustronnej złości zbili kilka słoików z nieprzyjemnie pachnącymi kramami w środku, a na szybie powstało długa rysa od uderzenia. W jednej ze sprzeczek z pułkownikiem zarobił sine limbo pod oiem, za które odpłacił się pięknie rozciętym łukiem brwiowym I niecio poobijaną twarzą. Po tym incydencie Davis nie pojawiał się w szpitalu przez dwa dni, a trzecia doba dobiegała właśnie końca.
      Na całym piętrze, na którym znajdowała się jego izolatka wzmocniono ochronę. Przed jego drzwiami bez przerwy stała straż. Pielęgniarki przychodziły częściej. Zaczął dostawać lekarstwa na uspokojenie i środki nasenne. Oczywiście nie przyjmował żadnego z nich. Tabletek nie połykał, a wypluwał zaraz po zamknięciu drzwi przez pielęgniarkę. Piksułki przechowywał w niewelkim pudełku po landrynkach z zamiarem zatrzymania ich na bardziej wartościowe momenty. Tak, by odpowiednia dawka była śmiertelna…
     Przez chwilę zastanowił się co by było, gdyby podpisał papiery. Stworzyłby problem przy transporcie. Później na sali sądowej mówiłby bardzo wylewnie. Przy odrbinie szczęścia ostatczny termin rozprawy przesunięto o kilka dni, nie więce, bo wątpił, że sprawa będzie czekała na zwłokę. Dodatkowy czas na wszystkie formalności. W efekcie czego zyska około… trzech tygodni? Czterech? Był pewny, że nie więcej niż miesiąc, co w jego położeniu było niezwykle długim okresem. Ale czy wystarczy…?
    Natychmiast zganił się w myślach za takie myślenie. Jak mogło mu to przejść przez głowę! Zeznawać przeciwko bratu! Chociaż z drugiej strony… uzyskanie kilku tygodni było niezwykle kuszącą perspektywą. Bo pomysły na denerwowanie pułkownika matowiały. Pozostawało mieć nadzieję, że Davis nie pała chęcią do ponownych odwiedzin. W takim wypadku zyskałby kilka cennych dni.
    Przecież nie od dziś wiadomo, że Czas jest najcenniejszą walutą.

***

         Gnomy okazały się niezbyt chętne do współpracy, a przeszukanie “nosów” ich wszytkich zabrało więcej czasu niż oczekiwali. Chris kilka minut temu zrezygnował z ciągłego schylania się i teraz beznamiętnie kopał figurki w oczekiwaniu na cud, w odróżnieniu od Katherine, która dokładnie przeszukiwała okolice,w których stały gnomy z brązowymi kapeluszami.
-          A czego my w zasadzie szukamy? – zainteresował się Dervendu wysyłając w powietrze kolejną figurkę.
-          Mógłbyś przestać zadawać bezsensowne pytania – Katherine z determinacją wstała, by po chwili kucnąć obok kolejnego gnoma.
-          Mógłbym – oznajmił Chris po chwili zastanowienia. – Ale zadawać pytania jest weselej, niż szukać odpowiedzi.
-          Od kiedy to “weselej” i “łatwiej” są synonimami?
-          Od dawna – tym raze wraz z gnomem w powietrze wyfrunęła mała garstka trawy. – Przyznaj, że sama wolisz stawiać zagadki, niż szukać ich rozwiązania. A wracając do poprzedniego pytania: czego my właściwie szukamy? – dodał nie dając jej czasu na zastanowienie się nad pierwszą częścią wypowiedzi.
-          Uwierz, że też chciałabym wiedzieć – mruknęła cicho.
-          Co tam mamroczesz?
-          Nie wiem czego szukamy! Zadowolony? – wykrzyczała, by mieć pewność, że ją usłyszy.
-          Ty czegoś nie wiesz… - zaśmiał się zabierając ponownie do pracy.
-          Słuchaj… - powiedział po półgodzinie. – A czy “to coś” może wyglądać tak?
    Katherine praktycznie podbiegła do niego z błyskiem w oku, oczekując co najmniej tajnego przejścia. Jak wielki było jej rozczarowanie, gdy pod kopniętym chwilę temu gnomem leżała niewielka karteczka.
-          Ktoś z nas poprostu drwi! – krzyknął Chris po podniesieniu i przeczytaniu żekomej wskazówki.
-          Uspokój się – poprosiła Faltey. – Jestem pewna, że jakoś da się to wytłumaczyć.
-          Jak chcesz TO wytłumaczyć?! – wcisnął jej do ręki kawałek papieru.
-          Zabierzmy to do Michaela. Na pewno coś wymyśli – mruknęła zbierając leżące na ziemi rękawice ogrodowe.
***
„Myślenie bez intuicji jest puste, intuicja bez myślenia jest ślepa.”
~ Albert Einstein
  Na drzwiach wisiała kartczka “zamknięte”. Widocznie zadbał o brak nieproszonych gości i całkowite odosobnienie. Nawet much zdawały się wstydzić swojej obecności, ale nie mogły uciec, gdyż wszystkie okna i drzwi były zamknęte, a głupie stworzenia nie widziały innej drogi ku wolności.
-          Jesteście pewni, że obok nic nie leżało? – zapytał po raz kolejny tego wieczoru.
-          Tak jesteśmy pewni – odpowiedzieli chórem.
-          Mimo wszystko wydaje mi się, że można to zinterpretować – zauważył Michael.
-          Zinterpretować można wszystko – mruknął Chris, chwilę później ziewając przeciągle.
-          Czego my możemy szukać… - zastanowił się iluzjonista.
-          Sami nie wiemy – zauważył słusznie Dervendu.
-          To było pytanie retoryczne – westchnął de Barten. Ponownie spojrzał na pomiętą już katrkę, jakby w oczekiwaniu, że jej treść ulegnie nagle zmianie. Niestety niec takiego nie nastąpiło. Wręcz idealnym, jakby wyrzeźbionym pismem głoszono: "Radziłbym zastanowić się nad prawdziwym celem poszukiwań."

***
„Listy mądrego człowieka odzwierciedlają charakter ludzi, do których są skierowane.”
~ Georg Christoph Lichtenberg  „Aforyzmy Lichtenberg”
       Było tu bezpiecznie. Żyli niewątpliwie bogato. Pięknie rzeźbione, złote klamki błyszczały w świetle rzucanym przez kryształowe żerandole. Przynajmniej kilka razy w tygodniu wystawne bale, a w wieczory wolne od tego typu uroczystości organizowano podwieczorki w towarzystwie najprawdziwszej śmietanki.
       Jednak kontrola bezpieczeństwa była się nader pieczotliwa, gdyż nawet marmurowe rzeźby  zdawały się śledzić każdy ruch. Bogactwo zostało poznane od każdej strony i wręcz nauczyło się mówić o swoim nadmiarze. Złote, choć wytopione w niebywale wysokiej temperaturze, w dotyku były nieludzko zimne. Kryształowe żyrandole równie łatwo jak zostać podwieczonymi pod sufitem mogły z łoskotem upaść przygniatając swoim ciężarem. A wystawne bale oraz gustowne podwieczorki wiały nudą. Śmietanka towarzyska okazała się niebywale sztywna i nieskłonna do zejścia na luźniejsze tematy. 
    W mosiężne drzwi zapykano kilka razy zimnym i beznamiętnym gestem, po czym zawiasy zaskrzypiały.
- Korespondencja dla pana, monsieur Dervendu - oznajmił matowym tonem służący. Ruchem dłoni Philip nakazał odłożyć pocztę na biurko, za którym siedział. Skinął głową w geście podziękowania, by po chwili usłyszeć odgłos ponownie zamykanych drzwi. Z westchnienim odłożył pióro i spojrzał na beżową kopertę. Sięgnął po pismo mrużąc oczy z zaintereswaniem. Jego zdziwienie nie miało granic, kiedy zobaczył schlune, pochyłe litery układające się w adres jego domu w Londynie. Tego charakteru pisma nie dałoby się pomylić z rzadnym innym. Jednak Minstrz Gerbung wiedział o „emigracji” Philipa do Francji. Jedyną różnicę w jego poinformowaniu stanowił fakt twierdzący, że Katherine przebywa na dworze Lundwika XV w Wersalu i jest tam więziona. Szybkim ruchem rozerwał kopertę i z niecodzienną szybkością przecyztał zawartość. Poszczególne zdania kotłowały się w jego głowie, gdy zerwał się fotela i podszedł do kominka. 
Przejdźmy na mniej oficjelne rozmowy. Mam nadzieję, że nie jesteś przeciwko?

Płomienie zaczęły leniwie porzerać papier.

Naucz się trzymać siostrzyczkę w odpowiednim dla niej miejscu.

Jeszcze trochę, a z listu zostanie tylko garstka popiołu.

Chyba jeszcze pamiętasz naszą umowę?

Koniec. Kartka się spaliła, ale wspomnienia pozostały. I nie dadzą się wypalić tak łatwo.
***
„Być wolnym, to móc nie kłamać.”
~ Albert Camus
-          Szybko się stęskniłeś – zdecydował się denerwować go od samego początku. Każda sekunda się liczyła. Pułkownik spiął się nieco, czago Liam natychmiast pogratulował sobie w duchu.
-          Mistrz Gerbung prosił przekazać, iż…
-          “Prosił”? – przerwał mu niemiło pacjent. – To on jeszcze umie prosić?! Myślałem, że ciągle tylko rozkazuje! A tu proszę, jaka niespodzianka! – dyskretnie spojrzał na zegar. Wiedział, że czas na odwiedziny został ograniczony do dwudziestu minut. Minęło dopiero 3.
-          Mistrz Gerbung prosił przekazać, iż pański brat został schwytany. Teraz długość jego wyroku zależy od pana – dokończył oficjalnym tonem. Paleta uczuć na twarzy Liama była niesamowita. Niedowierzający błysk w oku, ściągnięte w wąską linię usta i zaciśnięte szczęki. Wziął kilka głębszych oddechów. Wydawał zastanawiać sie nad czymś. Po chwili pułkownik został przyciśnięty do ściany i mógł ścierać krew z rozciętej wargi.
-          Łżesz – wysyczał jadowicie Liam.
       Drzwi otworzyły się gwałtownie, do pomieszczenia wpadło kilka umundurowanych strażników i dwie pielęgnierki. Dervendu został siłą odciągnięty od pułkownika. Od razu wstrzyknięto mu środki uspakajające i jego powieki powolnie opadły, podczas gdy sam pacjent gratulował sobie w duchu pomysłowości, a pułkownikowi niespotykanej biegłości w kłamaniu. 

.........................................................................................

Wybaczcie błędy :(

czwartek, 4 lipca 2013

13. "Oto podstawowy przykład na niezgodność teorii z praktyką."

„Parę godzin, czy parę lat czekania
To w gruncie rzeczy wszystko jedno,
Kiedy już prysło złudzenie nieśmiertelności.”
~ Jean-Paul Sartre „Mur”

      Z niepewnością wpatrywała się w kartkę, o postrzępionych krawędziach. Pamięć zawsze mogła zawieść, ale zazwyczaj właśnie ona była ostoją pewności. Fundamentem wspomnień. Czemu teraz miałoby być inaczej? Jeśli została pozbawiona zaufania do ludzi, musiała pokładać nadzieje w czymś stabilniejszym. Problem jednak powstawał samodzielnie. Wyrastał nieoczekiwanie, niczym żywopłot odgradzając ją od wspomnień. Mur posklejany z wypowiedzianych niegdyś próśb, słów i obietnic. A jednak w tym tłumie powyrywanych z kontekstu słów, jedno pytanie nachalnie wracało. Czy mogła polegać na czymś tak niedoskonałym jak człowiek, jak ona sama?
     3.1; 3.2; 2.3; 4.2; 12.2; 13.1; 1.2; 12.3; 3.2; 2.4; 2.3;
      Pamięć zawsze mogła okazać się złudzeniem. Zwłaszcza, gdy była otumaniona przez lekki strach i gnana przez Czas. Ale zawsze mogła spróbować…

***

„Zacząłem malować graffiti, kiedy miałem około 14-tu lat,
A ludzie zawsze pytają, „co sprawia, że chcesz to robić?”.
Ale dla mnie pytanie zawsze tak naprawdę brzmiało: „dlaczego nie?”
~ Banksy „Banksy sam o sobie”

     Przez chwilę stał w bezruchu. Pozostałe osoby już opuściły windę, więc teraz został sam. Jego zamyślenie przerwał charakterystyczny dźwięk zasuwanych drzwi windy. Szybko podniósł głowę znad pliku kartek, przekalkulował wszystkie konsekwencje swoich zamiarów i pewnym ruchem wcisnął guzik. Obwódka wokół cyfry 11 zaświeciła na czerwono. Zgasła po dobrej chwili, gdy kraty ponownie się otworzyły. Wyszedł na oświetlony korytarz i nie patrząc po stronach ruszył w kierunku izolatki. Gdy dotarł pod drzwi pokoju emocje tłumione we wnętrzu zdarzyły się już poważnie zakotłować. Z impetem otworzył drzwi i wpadł do pomieszczenia. Zastał Liama siedzącego z wyprostowanymi nogami na łóżku i plecami opartymi o ścianę. Nawet nie odwrócił wzroku, żeby sprawdzić kto go tak nagle nachodzi.
- 3 minuty i 44 sekundy – mruknął jakby z rozczarowaniem. Nie przeniósł spojrzenia z zegara, by zobaczyć zdezorientowaną minę pułkownika.
- Słucham? – zapytał tępo Davis.
- 3 minuty i 44 sekundy – powtórzył Liam i spojrzał na pułkownika. – Niezły wynik. Spodziewałem się, że wrócisz dopiero po góra 4 minutach – wyjaśnił i dla wyrażenia gratulacji klasnął kilka razy w dłonie. – Widać nie doceniałem twoich możliwości.
- Co to ma znaczyć?! – warknął pułkownik ściskając w ręce plik dokumentów.
- Ależ bardzo łatwo można to wyjaśnić! – Liam bez problemów porzucił poprzedni  temat, który najwyraźniej nie odpowiadał Davisowi. – Nie wyraziłem zgody na…
- Nie wyraziłeś zgody!? Myślałem, że jasno postawiłem przed tobą warunek! My cię ratujemy, a ty zeznajesz przeciwko bratu!
- Oczywiście! Gdzież bym śmiał mieć wątpliwości – prychnął Liam. Pułkownik najwyraźniej nie zauważył nader widocznej kpiny w głosie pacjenta.
- Miałeś to podpisać! – warknął.
- A co wam przyjdzie z podpisu? – zainteresował się Dervendu.
- Przez podpis wyrażasz zgodę na postawione przez nas warunki – wyjaśnił Davis z zaciśniętymi zębami.
- Rozumiem – mruknął Liam. – Ale odnoszę wrażenie, że sami nie jesteście w stanie zrozumieć warunków umowy.
- Skąd ten wniosek? – warknął pułkownik. Liam spojrzał na niego zaskoczony. Musiał przyznać Davisowi spory punkt za świetne opanowanie. Chcąc jeszcze bardziej zdenerwować gościa, pacjent wzruszył niedbale ramionami.
- Wynik ogólnej obserwacji – wyjaśnił z anielski uśmiechem. – Ale wracając do podpisu! Nie rozumiem czemu go wymagacie? Jego autentyczność lub ważność zawsze można zakwestionować.
- Sugerujesz coś?
- Nie, ale jednak… - zamyślił się Liam. – Nie wszyscy są tak ufnymi obywatelami, żeby bez wahania wierzyć w każde słowo Strażników.
- Możesz spodziewać się mnie jutro – pułkownik zmrużył oczy. – I lepiej dla ciebie, żeby te papiery były podpisane!
- Ależ mi to nie zrobi żadnej różnicy! Stawka zależy od was! – krzyknął już w plecy Davisa. Odpowiedział mu tylko głośny trzask zamykanych drzwi. Uśmiechnął się zwycięsko. Wszystko szło jak z płatka, a to był dopiero początek. W zasadzie już mógł zacierać ręce z uciechy! A musiał jedynie zastosować się do jednego rozkazu!

***
Graj na zwłokę.
Zawsze byłeś dobrym aktorem, pamiętasz?
Jeśli coś pójdzie nie po twojej myśli – improwizuj.
Spontaniczność to jedna z twoich największych zalet.
S. F.

***

     3 lipca 2006 rok
      Trochę nam to zajęło, ale po dłuższym czasie pojęliśmy – ja i Michael, co chciała nam przekazać Katherine. Zadanie to było dość trudne. Musiała być w szoku i niezwykle roztargniona, bo słowa z jej ust wydobywały się niezwykle nieskładnie. Podobno miała jakieś widzenie, chociaż ona nazywa to „snem”.
     Mówiła, że w końcu dostała list od ojca – ten sam, który wręczyłem jej kilka dni po jego śmierci. Wydawało mi się to trochę niemożliwe, ale de Berten zapewnił mnie, że nie ma rzeczy niemożliwych.
    Co więcej, Michael wydaje się niezwykle zadowolony z takiego obrotu spraw. Ale Kath przez to całe zdenerwowanie chyba nie zauważyła jego chytrego uśmieszku. Ale kto tam wie, co chodzi po jego wcale nie takim pustym łbie?
     Kath uparcie powtarza, a raczej odczytuje z jakiejś kartki ciąg cyfr. Nie wie co może on znaczyć. A ja nie przywołam go teraz z pamięci, chociaż podejrzewam, że Faltey zna go już na pamięć. W każdym bądź razie mamy przeprowadzić teraz „burzę mózgów”, co uważam za zupełnie bezsensowne. Dziwi mnie tylko, że de Berten popiera ten pomysł.

***

- Pomyśl, co mógł ukryć pod tymi liczbami – doradzał Michael raz po raz.
- Może jakiś szyfr, kod do skrytki, albo jakiejś szkatułki? – podpowiedział na wpół śpiący Christopher. Jego ta sprawa nie interesowała w ogóle. Przecież ich misją było uratowanie Liama! Ale i Kath, i de Berten uważali, że ma to jakiś związek. Obaj mężczyźni spojrzeli na Kath pytającym spojrzeniem, choć wzrok Chrisa wydawał się być bardziej zamglony i senny.
- Nigdy nie wspominał… ale w zasadzie. Jest takie jedno… - bełkotała niewyraźnie.
- O czym nie wspominał? – Michael przemówił niezwykle delikatnym tonem. Chris mógł jedynie podziwiać go za wytrzymałość, bo on już dawno straciłby cierpliwość.
- No bo on miał… to znaczy, to nie jest pewne, ale… - gubiła się Faltey. – Kiedyś usłyszałam, że mówił mamie o takiej... coś w rodzaju skrytki – wyjaśniła ze spojrzeniem utkwionym w podłodze. Nie zobaczyła więc wyrazu twarz Michaela, który próbował ukryć swój zawód za fałszywym uśmiechem.
- Pamiętasz może, gdzie mogła być ta skrytka? – zainteresował się de Berten.
- Naprawdę nie rozumiem, o co tyle szumu! – wybuchł nagle Chris. – Mieliśmy ratować Liama, a nie rozwiązywać jakąś wyssaną z palca zagadkę!
- Masz zbyt ograniczone pole widzenia – zauważył z opanowaniem Michael. – Musisz myśleć…
- Obszerniej. Tak, tak. Wiem – mruknął Chris i nieco urażony usiadł z powrotem na krześle.
- Dokładnie – potwierdził ochoczo iluzjonista. – Zwątp w oczywiste i uwierz w niemożliwe. Nie daj się zwieść zmysłom i otumanić słowom innych. Nie staraj się rozwiązywać zagadek. Zajmij się ich stawianiem.
- Już to słyszałem – Chris prychnął ledwie słyszalnie w odpowiedzi.
- Wracając do tematu… Kath, gdzie może być ukryta skrytka?
- W naszym starym domu, albo – zastanowiła się na chwilę. – Głównym ośrodku szkoleniowym Strażników.
      Dwie pary oczu spoczęły na jej drobnej sylwetce. Na twarzy Michaela nadal gościł zawód, ale teraz pojawiły się przebłyski dumy. Jednak spojrzenie Chrisa wyrażało niemy szok. Wzrok był pusty i najwidoczniej odebrało mu na chwilę mowę. Jednak tylko na chwilę:
- Zwariowałaś?! – wykrzyknął pełen oburzenia. – Chcesz zaryzykować wtargnięcie do ośrodka szkoleniowego Strażników?! Przecież tam całą dobę roi się od ochroniarzy, którzy teraz dadzą wszystko, żeby znaleźć naszą dwójkę i nas złapać!
- Kto powiedział, że musimy tam przybyć teraz? – Faltey najwyraźniej odzyskała resztki dawnej odwagi i samokontroli. Wzruszyła niedbale ramionami z przebiegłym błyskiem w oku.
- Nawet gdyby udało nam się przejść niezauważonymi obok strażników, mielibyśmy problem z odnalezieniem skrytki o wątpliwym istnieniu! – warknął Chris. Kath niechętnie przyznała mu rację. Ośrodek szkoleniowy mieścił się w ogromnym budynku, w którym ciężko było znaleźć gabinet dyrektora, nie wspominając już o prawdopodobnie niewielkiej skrytce.
- Zawsze możemy zacząć od przeszukania domu – zauważył delikatnie de Berten. Chris i Kath przytaknęli z lekkim wahaniem. – Świetnie! Dopracujemy tylko niektóre szczegóły i w drogę.

***

„Tam, gdzie kończy się głupota powinna
zaczynać się mądrość – a jednak tak nie jest.
Oto podstawowy przykład na niezgodność teorii z praktyką.”
~ Władysław Grzeszczyk „Parada paradoksów”

      Wyruszyli przed świtem. Senni, nieco obolali od niewygodnych materaców, ale z zapałem do działania.  Wspólnie z Michaelem uznali, że nie należy się przenosić, jednocześnie narażając na zostanie wykrytymi przez Strażników. Ich celem było bezszelestne zakradnięcie się do starego domu Kath. Bycie zwykłymi przechodniami, udawanie bezinteresowności. Bo trzeba przyznać, że Strażnicy byli doskonali w aktorstwie. Wręcz nienaganni w wykonywaniu swojego zadania…
      Kiedy dotarli do niewielkiego domu jednorodzinnego na przedmieściach Sheffield otworzyli drzwi kluczem, niczym prawowici właściciele. Ich zadanie było na tyle ułatwione, że w okolicy było niewiele domów. A i ich mieszkańcy błądzili teraz w ramionach Morfeusza.
    Dopiero gdy przekroczyła próg zaniedbanego od lat salonu obudziły się wspomnienia. Słoneczne poranki, śniadania przy koniecznej obecności zabawnych komentarzy taty, rozlana herbata na dywanie i rozbity talerz w wyniku upartej wiary, że przyniesie to szczęście. Nieszczęsne kawałki nie rozumu czy intuicji, a serca i duszy. Ostatnie pamiątki. Tandetne, ale nader kosztowne.

............................................................................................................................................  Komputer świrował, ale jakoś udało się go ogarnąć i już mogę pisać z poloskimi znakami :) Nie wiem kiedy będę miała czas napisać nowy rozdział, ale mam nadzieję, że niedługo. Zapraszam do komenowania! Pozdrawiam, Skrzat :3