Anioł strachu
I nienawiści przyjaciel fałszywy.
W złotych klatkach zamknięty.
Martwy, a wciąż żywy.
~ U.H.v.S.
W porcelanowej, ozdobnej filiżance zakołysały się resztki czarnej herbaty. Dłoń, która podniosła się nad niejedno ludzkie życie, z wyćwiczonym rygorem wzięła chrupkie naczynie. Zadziwiające, że delikatne, chińskie szkło jeszcze nie pękło w rękach tak niedelikatnej osoby.
Pułkownik siedział wygodnie w miękkim fotelu na czterech nóżkach z ciemnego drewna. Powietrze wypełniał przyjemny zapach cynamonu, który często gościł w napojach Davisa, i dusząca woń drogich, męskich perfum. Zegar niedawno wybił czwartą po południu. Jak co dzień Strażnik miał o tej porze podwieczorek. Staroświecka, ale całkiem przyjemna tradycja.
Filiżanka uderzyła leciutko o talerzyk z tego samego kompletu. Z niewielkiego półmiska, jeszcze kilkanaście minut temu zapełnionego róźnego rodzaju przekąskami, zniknęło ciasteczko. Wkrótce za jego przykładem poszedł również kawałek jabłka.
Ze starego, ojcowskiego gramofonu wydobywała się cicha i spokojna melodia, przerywana tylko regularnym, wadliwym zagłuszeniem sprzętu. Dzwiękoszczelne okna nie przepuszczały do pomieszczenia dziecięcych krzyków z podwórza.
Mieszkanie na czwartym piętrze zwykłego, mieszkalnego bloku zionęło spokojem, ale nie pustką, jak to bywało ostatnie laty. Jego właściciel nie przejmował się nawet pokaźną teczką raportów do uzupełnienia. Złote pióro, które dostał już dawno w prezencie spoczywało na swoim miejscu, gotowe do pisania, a wygrawerowane na złoto inicjały posiadacza błyszczały w nienaturalnie żółtym świetle rzucanym przez lampę.
Sam pułkownik już od kilku dni gościł w swoim Londyńskim domu, niemal codziennie odbywając długą i do niedawna bezowocną podróż do Irrytu. Bynajmniej nie był to urlop, ponieważ znaczenie tego słowa już dawno poszło w zapomnienie. Przynajmniej wśród Strażników. Do stolicy Wielkiego Królewstwa wysłano go, gdyż było stamtąd bliżej do Irrytu.
A ekonomia jest najważniejsza. Zwłaszcza, jeśli chodzi o Czas.
Kiedy zegar oznajmił, że minęło już pół godziny, pułkownik z westchnieniem podniósł się z fotela i przesiadł się na inny, o wiele mniej wygodny.
Chwilę potem tuzin raportów było rozłożone na drewnianym blacie biurka w kolejności chronologicznej, a właściciel ozdobnego pióra zabierał się za ich uzupełnianie. Niezwykle nużąca i długa praca. Niestety właśnie takie prace zazwyczaj są najważniejsze.
I tak codziennie. Ale za kilka dni... Tak, za kilka dni wszystko ulegnie zmianie.
Nie zdążył uzupełnić nawet jednej kartki, gdy nie zawracając sobie głowy pykaniem do gabinetu wparował jego "kolega" po fachu - Urgens.
*************
Ziemia była istnym pobojowiskiem. Skropione krwią, brukowanie uliczki. Wszędzie unoszący się popiół. Ogniście czerwony płomień był w trakcie połykania kolejnych skromnych, drewnianych domków. Poprawił futrzany kołnierz grubego, zimowego płaszcza i, uprzednio sprawdzając obecność krótkiego sztuletu u boku ruszył w sam środek piekła. Piekła, do którego powstania się przyczynił.
- Generale - podbiegł do niego młodszy oficer. Jeden rękaw jego munduru uległ rozcięciu, a z rany sączyła się drobna stróżka krwi. Chłopak stał wyprostowany, cierpliwie czekając na pozwolenie, by mówić. - Nasze oddziały zaczynają tracić kontrolę. Ogień rozprzestrzenia sięga zwrotnym tempie, a mieszkańcy nawet nie mają sił, żeby go ugasić - zameldował, po krótkim skinieniu głowy swojego przywódcy.
- Czy wiemy już, gdzie przebywa Meldow? - zapytał krótko generał. Odpowiedź była negatywna. - Ewakuujcie mieszkańców. Niech młodsi oficerowie zajmą się powstrzymaniem pożaru. Pułkownikowi powierz dalsze szukanie Meldowa - rozkazał, nie przejmując się niewielką rangą podwładnego, któremu przekazał tak ważne instrukcje. Chłopak nie czekając chwili zwłoki i rozumiejąc odpowiedzialność zadania pognał wykrzykując co chwila pojedyńcze słowa, po chwili znikł z jego pola widzenia.
Sebastian ponownie, zupełnie odruchowo sprawdził obecność sztuletu. Sekundę później biegł w stronę zawalającego się, pożeranego przez płomienie domu. Uderzeniem wyważył ledwo trzymającej się w zawiasach drzwi . Zakrywając usta i nos kawałkiem koszuli przemierzył coś, co kiedyś prawdopodobnie służyło za salon i, rozglądając się po stronach starał nie zwracać uwagi na ból całego ciała, które palili żywym ogniem. Z ulgą stwierdzając, że na piętrze nie ma żadnego z poszkodowanych, rozejrzał się w poszukiwaniu innego wyjścia niż drzwi, które teraz były nieprzydatne.
Usłyszał przygłuszony krzyk. Dźwięk pozbawiony nadziei i oczekiwań, nie wołający o pomoc. Był to okrzyk przerażenia, zwykłego strachu. Podejmując decyzję w ułamku sekundy wbiegł po drewnianych schodach, raz po raz przeskakując bardziej zapadnięte stopnie. Działał wiedziony instynktem, zupełnie nie przewidując skutków swoich czynów. Nie pamiętał jakim cudem, ale udało mu się odnaleźć dziecko na czas. Drobna dziewczynka, skulona w kącie. Miała zamknięte oczy, jakby bała się zobaczyć co będzie dalej....
Obudził się, tak jak zawsze, po tego typu snach. Od gwałtownej zmiany pozycji zakręciło mu się w głowie, a przed oczami pociemniało. Kiedy pokój ponownie nabrał tradycyjnych, szarych kolorów, przetarł twarz dłonią i, z westchnieniem postawił stopy na zimną podłogę. Przez kilkumilimetrową szparę między grubymi zasłonami przedostawał się blado światło deszczowego nieba. Słońce prawdopodobnie nie zdążyło jeszcze zaszczycić blaskiem ponurych uliczek w tak odległej od centrum dzielnicy. Wątpił, że jest w stanie zasnąć na przynajmniej kilka godzin po nocnej marze, która wykańczała go nie mniej, niż koszmary z poprzednich nocy. Obrazy o podobnej treści, identycznych barwach. Dni, które najchętniej wymazałby z pamięci.
Jego jedynym towarzyszem po kolejnym odwiedzeniu urywka przeszłości był prawie niezauważalny uśmiech z odrobiną dumy... Do dziś potrafił przywołać spojrzenie drobnej dziewczynki, spojrzenie pełne wdzięczności. Nie był pewien, czy od razu po zobaczeniu tak oddanego wzroku upadł, tracąc przytomność. Możliwe, iż zwyczajnie nie pamięta późniejszych minut. Nigdy jednak nie żałował, że świadomość oszczędziła mu niektórych scen, momentów z piekła rodem. Dzieło okrucieństwa innych do którego powstania się przyczynił, którego oglądanie nikt nikomu nie mógł pozazdrościć.
************
Podobno oczy są ślepe. O wiele pewniej będzie dać poprowadzić się intuicji i zaufać sercu. Bo zmysły zawodzą, nie wolno im ufać. Mało kto zdaje się na podświadome myślenie. Oni jak zawsze zmuszeni byli do odmienności.
Prowadzeni przeczuciem dobrnęli dalej, niż większość mogła przypuszczać. Mimo, iż zaskoczyli, a nawet zadowolili pokaźną liczbę osób nie usatysfakcjonowali samych siebie. Wyruszyli naprzeciw przekonaniom, zapominając o marzeniach.
Nauczyli się korzystać z każdej, niepowtarzalnej sekundy. Cenili każdy uśmiech innych, chociaż sami pozapominali podstawy radości.
Niezauważalnie podobni i wyraźnie inni.
Jak w każdy wieczór ostatniego tygodnia siedzieli w salonie tajemniczej posiadłości Michaela de Bartena. Wystrój rezydencji, która okazała się większa niż się mogło wydawać zdążył ulec zmianie. Nikt, oprócz samego iluzjonisty nie znał powodu tak nagłej przebudowie.
Wszystkie fotografie, jak i niektóre książki zniknęły z przeważnie odwiedzanych przez Christophera i Katherine pomieszczeń, nim przybysze zdążyli się przyjrzeć osobom przedstawionym na zdjęciach oraz dokładnym tytułom opowiadań. Jednak ani Dervendu, ani Faltey nie zainteresowali się niewyjaśnionymi zmianami, zwalając wszystko na chęć zachowania przez Michaela pewnych granic prywatności.
Nie mogli narzekać na inne wygody, wcale nie powodu ich braku, a dzięki dobremu wychowaniu. Oboje wiedzieli, że mogli wylądować gorzej...
Mimo wszystko w mieszkaniu stało się niewątpliwie przytulniej. Zniknęły duszące kadzidełka, zakurzone dywany i sprane firanki w kuchennych oknach.
Jednak dom nadal zachował swoją aurę tajemniczości, tak więc Chris i Kath nawet nie planowali poznania możliwie upiornych sekretów budynku. Polubili ten niezapomniany stan słodkiej niewiedzy, nieświadomie ułatwiając niektóre chwile Michaelowi.
Fotele o matowym obiciu wyglądały na niezwykle miękkie i wygodne, więc takie również były. Ustawione naprzeciw kominka zdawały się stałym, idealnie dopasowanym wystrojem pokoju i nikt nie mógł podejrzewać, że oba meble zarówno jak kanapa z kompletu usytuowana pod jedną ze ścian, zostały zakupione stosunkowa niedawno. Wszystko w celu umilenia bliskiej sercu właściciela dwójce odmieńców pobyt w wydawałoby się pustym, nie znającym ciepła domu.
Skromnych rozmiarów biblioteczka zapełniona po brzegi różnorakimi księgami z niejednej epoki.
Tak właśnie spędzali większość ostatnich dni - nie wychylając nosa za drzwi ciepłego mieszkania, z książką w jednej ręce i kubkiem herbaty w drugiej. Bez uśmiechu na wczoraj, bez pomysłu ma dziś, bez nadziei na jutro. Jakby zatrzymani w Czasie, jednocześnie nie wybici z jego biegu.
Niezmienni, a starzejący się.
Pełni wigoru, a bezradni.
Śmiejący się, ale nieszczęśliwi.
Sztuczni, choć niefałszywi.
***
"Wielu ludzi żyło bez twarzy.
Ale czy tak żyje się lepiej?"
~Leszek Kołakowski "Piękna twarz"
Jeszcze żaden list nie wyzwał u niego tak... negatywnych emocji.
Mieszanka strachu, bezradności, bólu, na końcu wstydu... Zawiódł siebie i Kath. Na darmo zdała się nadzieja i przebiegłość. Przekonał się, że chęci nie zawsze wystarczają.
Właśnie w tej chwili poznał prawdziwe pojęcie "burzy mózgów". Więcej niż jedna myśl na sekundę, tysiące hipotez i miliony wariantów... Żaden nie wydawał się dostatecznie dobry.
Nie zdążył się dostatecznie zastanowić, kiedy usłyszał jak para stóp uderza o kafelki pokoju. Odwrócił się, choć doskonale wiedział kto stoi za jego placami. Drgnął zaskoczony, iż sam Urgens pojawił się by zabrać go do głównej siedziby. Bez sprzeciwu wyciągnął ręce, w lewej ściskając Zegar Strażników. Urgens wyrwał z jego dłoni to, po co przyszedł i ruchem głowy nakazał mu iść za sobą.
Faltey patrzył z niepewnością na towarzysza, za którym teraz przemierzał królewskie korytarze. Dziwił się, że Urgens nie mylił zakrętów - jemu zdarzało się to dość często, nawet teraz, gdy poznał znaczną ich część.
Nagle zatrzymali się pośrodku jednego z przejść. Philip zyskał okazję, by przypatrzeć się twarzy Strażnika.
Policzki Urgensa w żadnym stopniu nie przypominały zaróżowionych, usta były niemal idealnie prostą linią, ale oczy... błyszczały satysfakcją.
- Gdzie teraz? - spytał, jedynie po to, by przerwać tą nieznośną, naszpikowaną szpilkami ciszę. Urgens wyraźnie się ożywił, najwidoczniej wolał nie odzywać się pierwszym i Philip całkowicie to rozumiał, stare Strażnicze przyzwyczajenie.
- Przenosząc się w tym miejscu wylądujemy dokładnie w centrum doskonale chronionego pomieszczenia. Bezcelowe będą wszelkie próby protestu, gdyż pokój został wyposażony w najlepszych Strażników - nawet w chwilach triumfu nie rozluźniał swojego służbowego języka.
Faltey kiwną tylko głową dając znak, że zrozumiał. Na twarzy Urgensa po raz pierwszy zagościł przynajmniej cień złośliwego uśmiechu samozadowolenia. Znikł jednak tak samo szybko jak się pojawił, więc Philip zastanawiał się chwile, czy mu się nie przewidziało.
Kilka sekund później Urgens już majstrował przy jego Zegarze. Kiedy ustawił go na odpowiednią datę i godzinę, oraz zablokował wszystkie inne, możliwe do zmiany parametry. Przekazał drobny przedmiot towarzyszowi spojrzeniem nakazując nie sprawianie problemów. Philip nie protestował...
O ile to możliwe, myśli w jego głowie mknęły z jeszcze większą prędkością. Obrobił już z każdej strony prawie wszystkie opcje ratunku. Wszystki, oprócz tej ostatniej. Jedyna deska ratunku, as w rękawie, o którego istnieniu często wiemy, ale nie chcemy dopuścić do siebie myśli, że może być zużyty. Istnieją jednak momenty, gdy nie mamy wyjścia.
Czuł się jak w klatce, choć wiedział, że za chwilę będzie osaczony przez większą liczbę osób, teraz byli tylko we dwoje. Ucieczka z łapsk Urgensa już w pierwszych sekundach jego rozmyśleń została uznana za zbyt ryzykowną. Oczywiście istniał jeszcze zapasowy wariant.
Ostateczną decyzję podjął tuż przed przeniesieniem. Wsadził obie ręce do kieszeni, jedną natychmiast wyjmując. Niemal od razu poczuł charakterystyczne zawroty głowy. Jego własny zegar ruszył, zsynchronizowany z zegarem Urgensa.
Na uczucia było już za późno, gdy pod jego stopami pojawił się stały grunt. W przeciągu chwili, trwającej nie więcej niż mrugnięcie okiem uwolnił zawartość jednej z dłoni, palce drugiej zaciskając na przedmiocie schowanym w głębi lewej kieszeni... i mając nadzieję, że los okaże się przychylny.
****
Długość nie jest zniewalająca? :o Jak na Ciebie to ten tekst jest naprawdę mega długi.
OdpowiedzUsuńBadzo dobrze mi się czytało. Jest ciekawy i wciągający :)
Było trochę błędów, ale podam dwa, które najbardziej rzuciły mi się w oczy:
"ostatnie laty" powinno być "ostatnimi laty"
i "Chwilę potem tuzin raportów było rozłożone na drewnianym błocie biurka", a nie przypadkiem "na blacie biurka"? :D
Przejrzyj go jeszcze raz :)
Czekam na kolejny rozdział i pozdrawiam,
DiaMent.
Jejku dziękuję ślicznie :3 !
OdpowiedzUsuńNormalnie jestem w niebo wzięta.
Z góry przepraszam za to, że mogę nie czytać regularnie, ale teraz moja kochana szkoła cisnie ze mnie 210% i czasami nie wyrabiam.
Wiesz, ten generał to mi odrobinę Snape przypominał. Ktoś kto niszczył dla większego dobra, do którego sam nie był przekonany lub tego "większego dobra" nie rozumiał. Sama nie wiem :)
W każdym bądź razie przepięknie, a do błędów się nie przyczepiam, bo Dia Ment. robi to znakomicie. I bardzo dobrze, bo ja też nie jestm w tym najlepsza :)
Pozdrawiam :*
Rouse
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń