„Jeśli kochasz różę, która mieszka na gwieździe,
to oglądanie nieba nocą przepełnia cię słodyczą.
Wszystkie gwiazdy kwitną.”
~ Antoine de Saint-Exupéry
Otworzyła
oczy, z niezadowoleniem rejestrując, że nie jest w rodzinnym ogródku. Tylko
chwilę zajęło jej przypomnienie wszystkich faktów; rodzice nie żyją, Philip
jest gdzieś we Francji, a ona sama tkwi w Angli,w błędnym Czasie. Mimo bezpiecznego
schronienia nie nabrała ochoty na uśmiech. Wolała poprawić poduszkę, po czym
wtulić się w miękką pościel i usilnie starać zasnąć ponownie, z nadzieją na
kontynuację pięknego snu.
Jedynym
odgłosem jaki rejestrowała był drwiący z przechodniów, szalejący za oknami
wiatr i równomierne tykanie zegara, które w otaczającej ją ciszy wydawało się
niezmiernie głośne. Z frustacją otworzyła oczy. Sen nie chciał przyjść, więc zmuszona
była zmierzyć się z rzeczywistością. Podeszła do wiszącego na ścianie zegara i
zdjęła do gwałtownym ruchem. Spojrzała na jego tarczę, jednocześnie sprawdzając
godzinę. Przez chwile w krystalicznie czystm szkle zobaczyła własne odbicie.
Włosy w nieładzie, cienie pod oczami i ledwo widoczne, błyszczące ścieżki na
policzkach, które bezproblemowo wyrzeźbiły łzy.
Szybko
odwróciła zegar i wyjęła baterie. Denerwujący dźwięk ustał, więc odrobinę
spokojniej odwiesiła nie działający już przedmiot na ścianę, a baterie rzuciła w
kąt. Wierzchem dłoni otarła policzki z mokrych śladów. Nawet nie zauważyła,
kiedy upuściła kilka łez. Wzięła głębszy oddech i ruszyła doprowadzić się do
pożądku.
Kilka minut
później przemierzała korytarze, wyuczoną już drogą trafiając do kuchni, połączoną z jadalnią. Ciemno brązowy blat w niektórych miejscach pokryty był cieńką
warstwą brudno białej mąki. Przy kuchence stał Michael i nalewał na patelnię
kremową zawartość szklanej miski.
- Dzień
dobry – przywitała się kulturalnie. Iluzjonista podniósł zdumione spojrzenie na
nią, po czym przeniósł je na zegarek na nadgarstku. Wskazywał szóstą rano.
- Cześć,
poarnny ptaszku – powiedział z zadziwiającą swobodą, wracając do smarzenia
naleśników. – Czemu dziś tak wcześnie?
- Nie mogłam
spać – wyjaśniła któtko, szukając czegoś do picia w lodówce.
- Zły sen? –
Katherine zaskoczyła niemal ojcowska troska w jego głosie.
- Coś w ten
deseń – mruknęła po kilkusekundowym zastanowieniu. De Barten nie zadawał więcej
pytań, co przyjęła z nieopisaną ulgą.
- Naleśnika?
– zaproponował po dłuższej chwili ciszy. Odmówiła ruchem głowy.
***
Wątpliwości
przybyły dopiero, gdy położyła rękę na klamce. Jednak szybko się opamiętała, tuż
obok niej stał wyszkolony strażnik. Trzymając w dłoni słoik z tabletkami
otworzyła drzwi i ze swoim firmowym, wywołującym mdłości uśmieszkiem podeszła
do łóżka chorego. Postawiła lekarstwo na stole. Skinęła głową na pacjenta, a ten
wiedząc co go czeka usiadł na skraju łóżka. Poprawiła blond włosy, które wpadały
jej do uczu, związujac je w wysoką kitkę i wyćwiczonym ruchem otworzyła
niewielką półkę z opakowaniami pełnymi lekarstw, gazy oraz banażami. Wzięła
potrzebne preparaty i usiadła na przygotowanym specjalnie krześle. Niedelikatnymi
ruchami opatrzyła paskudnie wyglądajacą ranę na przedramieniu, zarobioną
jeszcze w wiezieniu. Przez pierwsze pięć minut nie pisnęła słowa, co lekko go
zdziwiło. Przyzwyczaił sie już do jej, często niecenzuralnych komentarzy i
bezustannej gadaniny, a brak tego wszystkiego wzbudzał nawet uczucie tęsknoty.
- Czyli się
żegnamy – stwierdziła pod koniec czasu przeznaczanego na wizytę. Spojrzał na
nią zdziwiony. Siedziała dziwnie skulona na krześle, nie patrząc na niego i
całą uwagę skupiając na zwijaniu resztek bandarza.
- Na to
wychodzi... – odpowiedział bez przekonania, głosem wypranym z uczuć.
- Po co się
zgodziłeś? – zainteresowała się z dokładnością ustawiając preparaty na
wyznaczone im miejsca, bez zmieszania przchodząc na ty. Drgnął zaskoczony. Przecież nie mógł wyjawić jej prawdy!
To graniczyło z absurdem... przez chwilę zastanawiał się, czy pytanie nie było
przypadkiem retoryczne. Jednak jej czujne, zielone oczy przyglądały się mu z
nieskrywaną ciekawością.
- A... po co
pytasz? – wybrnął niezbyt zgrabnie. Uśmiechnęła się kpiąco i powędrowała
wzrokiem do zegara. Do końca wizyty pozostało nie więcej minuty. Nie
odpowiedziała. W pośpiechu zaczęła przetrząsać kieszenie lekarskiego fartucha.
Sekundy leciały nieubłaganie. Najwyraźniej znalazła to, czego szukała, poniewasż
uśmiechneła się z triumfem. Wcisnęła mu do ręki kawałek papieru. Niezwykle
zdziwiony spojrzał na nią, jakby postradała zmysły, ale ciekawość wzięła górę i
już po chwili czytał krótką wiadomość.
Mam nadzieję, że wiesz, co
robisz.
Chyba nasze pojęcia „improwizacji”
zaczynają się nieco różnić, nie uważasz?
S.F.
Zamrugał
kilkakrotnie. Skąd...? uśmiechnął się z kpiną. Jakie to dla niego typowe!
Zadawanie oczywistych, czysto retorycznych pytań w liścikach. Do głowy wpadła
jednak zupełnie inna myśl:
- Skąd to
masz? – odpowiedziało mu jedynie trzaśnięcie drzwiami. Czas na wizytę minął.
***
„Cause when I feel scared
Sometimes
I do
And
when I feel scared
It
seems that life is harder than I ever knew
[…]
And
hey there little girl
Wake
up and see
And
take your time to grow
Cause
that is what you really need
And I
cried so many times but
You
pulled me through
And I
know it sounds cliché yeah
But I
can’t live without you.”
~ Slah
Sue “Mommy”
Nie
wiedziała, że dom jest tak duży. Blisko od godziny błądziła w gęstym labiryncie
korytarzy, pokoji, schowków i tajnych przejść. Nawet mimo wielkich chęci nie
była w stanie odnaleźć biblioteki, chociaż drogę do niej Michael wyjeśnił jej z
najdrobniejszymi szczegółami. Później gospodarz wyszedł, tłumacząc się ważnym
spotkaniem. Christopher zniknął w swoim pokoju, o którego położeniu nie miała
pojęcia. Musiała radzić sobie sama.
W myślach
nieustannie powtarzała sobie instrukcje iluzjonisty. Już dawno przestała liczyć
zakręty, więc teraz w półmroku szukała wymienianych przed de Bartena obrazów.
Przy portrecie kędzieżawego mężczyzny na koniu zatrzymała się i przeczytała
nazwę malowidła. Ucieszyła się niczym małe dziecko... teraz zostało skręcić w
lewo, na końcu korytarza ponownie w lewo, po czym wejść do pomieszczenia za
drugimi z prawa drzwiami. Podłoga zatrzeszczała w ramach protestu, gdy z
uśmiechem dotarła do celu. Przeszła przez próg pomieszczenia oczekując
niespotykanie wysokich regałów zastawionych książkami. Ale w pokoju znajdowało
się tylko niewysokie łóżko, podobne do jej właśnego, wąska półka z opasłymi
tomami i niewielkie biurko z szufladą. Na chwiejnym krześle przy stole siedział
Christopher i patrzył na nią ze zdziwieniem.
- Ja...
przepraszam. Szukałam biblioteki - zaczęła się tłumaczyć niczym małe,
przyłapane na złym uczynku dziecko. Dervendu kiwnął ze zrozumieniem głową i
wrócił do czytania średniej grubości książki. Po kilku minutach, kiedy nie
usłyszał dzwięku zamykanych drzwi, ponownie spojrzał na Kath. Stała oparta
ramieniem o framugę, a jej wzrok był utkwiony w szczyt półki, usytuowanej
niedaleko niej. Powędrował za jej spojrzeniem i zacisnął szczęki, w duchu
przeklinając własne resztki sentymentalności.
- To on? –
zapytała nagle Katherine. Kiwnął głową, czego nie zauważyła, burknął więc
niewyraźnie słowa potwierdzenia. – Ostatnio widziałam go, kiedy miał... – zamyśliła
się, ale tylko na chwilę – Piętnaście lat. Wtedy na urodzinach Philipa,
pamiętasz? – odwróciła się w jego stronę. Przełkął ślinę. Oczywiście, że
pamiętał! Dzień ich kłótni... takich rzeczy się nie zapomina. Najwyraźniej
udało jej się odczytać wypisane na jego twarzy uczucia, które towarzyszą temu
wspomnieniu, ponieważ spuściła głowę i wybełkotała słowa przeprosin.
- Nie szkodzi
– powiedział nieco zachrypniętym głosem. Nigdy nie był dobrym kłamcą. –
Najwraźniej wieczna przyjaźń nie była nam pisana – kiwnęła głową rozumiejąc.
Kolejne minuty mijały w milczeniu. On wrócił do lektury, ale nie mógł skupić
się na czytaniu. Ona podziwiała zakurzone deski podłogowe zastanawiając się,
czy po prostu nie wyjść zostawiajac go samego. Po długich próbach dobierania
słów wydusiła nie swoim głosem:
- Jeśli
chciałbyś pogadać, to wiedz, że postaram się zrozumieć – spłoneła rumieńcem i
podniosła wzrok. Nadal siedział przy biurku ze spojrzeniem utkwionym w środek
kartki. Powoli zaczęła wychodzić z pokoju. Nawet zapomniała, że początkowo
szukała biblioteki!
- Zostając
Strażnikiem sprzeciwiłem się woli rodziców – zaczął nieoczekiwanie. Zatrzymała
sie w progu, słuchając z uwagą. – Miałem dość zasad panujących w domu, więc
poszedłem na eliminacje. Nikt nie oczekiwał, że przejdę, nawet ja sam –
zapewnił. – Podobno egzaminujący dostrzegł we mnie jakiś potencjał. Wszyscy
później żartowali, że musiał być ślepy – uśmiechnął się gorzko. – Do domu
wracałem tylko na święta bożonarodzeniowe i wakacje, chociaż zazwyczaj udawało
się nawet tego uniknąć. Zabierałem wtedy Liama do dziadków od strony ojca, albo
dobrych znajomych. Dostawaliśmy listy od rodziców. Zastraszali nas, kazali
wracać do domu. W któreś wakacje nas znaleźli. Zrozumieliśmy, że będą w stanie
wytropić nas w każdym miejscu na ziemi, ale nie w każdym Czasie. Zacząłem uczyć
Liama przeniesień. Nawet nienajgorzej mu szło – odwrócił wzrok. Teraz podziwiał
krajobraz za oknem. Wiatr bawiący się z liścmi w berka, zamiatający chodniki,
kradnący przechodniom kapelusze i psujący im parasole. Dervendu kontynuował, po
dłuższej chwili milczenia, której nikt z nich nie odważył się zakłócić. – Rodzice
byli przeciwko zasadom i zwyczajom Strażników, ale bali się wyrazić jawny
sprzeciw. Kilka tygodni później znaleźli nas Strażnicy. Chcieliśmy uciekać, ale
nie mieliśmy szczególnie gdzie. Ostatnią możliwością był bieg przed siebie i
przeniesienie. Rozdzieliliśmy się... nie przewidziałem, że... – westchnął z
rezygnacją, nie kończąc zdania.
- Że bez
zegara Strażników przenieść się można nie więcej niż o pięć minut – uzupełniła Katherine
z żalem w głosie. Christopher kiwnął głową. Chciała jeszcze coś dopowiedzieć.
Jednak banalne „tak mi przykro” utkwiło w gardle. Kolejną chwilę milcznia nie przerwał żaden z nich. Jedno jego spojrzenie wystarczyło, żeby zrozumiała, że on nie oczekuje od nikogo litości. Kiwnęła głową, by po chwili wykonać jego niemą prośbę - wycofać się w cień korytarza. I nie zadawać zbędnych pytań.
***
"Muszę zmajstrować sobie uśmiech, uzbroić sie weń,
schronić się pod jeg opieką, mieć czym odgrodzić się od świata,
zamaskować swe rany, wreszcie wyćwiczyć się w noszenu maski."
~ Emil Cioran "Zeszyty 1957 - 1972"
Wiercił się niecierpliwie na ławce w parku. W oddali wyraźnie słychać było szczekanie psów, dziecięce krzyki. Wytężał słuch do granic możliwości, by tylko usłuszeć charakterystyczny stukot jej obcasów, w których uwielbiała paradować. Zniecierpliwiony zaczął podziwiać pięknie zielone, tańczące z wiatrem w parze korony drzew. Z ulgą zarejestrował długo wyczekiwany dźwięk kilka minut później. Pojawiła się na końcu ścieżki, przed chwilą wyłaniając się z niegęstego lasku. Blond włosy posłusznie opadały na plecy, rozkloszowany dół blado granatowej sukienki falował przy każdym kroku, a czarne obcasy błuszczały w słońcu.
- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała przymilnie siadając obok niego na drewnianej ławce.
- Nie szkodzi - odparł, nie dając po sobie poznać, że zrzerała go niepewność. - Przekazałaś?
- Wszystko tak, jak kazałeś - wyjaśniła z satysfakcją.
- Nie zadawał zbędnych pytań?- spojrzał na nią podejrzanie
- Nie zdąrzył! - zaśmiała się dzwięcznie, ale niebywale szybko przybrała poważną minę. - Czy już?
- Prawie - zawyrokował po dłuższej chwili zastanowienia. - Jeszcze nie więcej niż tydzień, a odpłacisz dług.
- W końcu! - warknęła zniesmaczona. Nie lubiła, gdy przypominano o jej właśnej miłości do hazardu.
- Następnym razem nie stawiaj wszystkiego na jedną kartę - doradził z rozbawieniem.
- Nie będzie następnego razu - zapewniła, chociaż oboje wiedzieli, że nie dotrzyma słowa.
- Już? - zdziwiła się, gdy wstał. Zazwyczaj spotykali się na blisko godzinę.
- Spóźniłaś się, a mnie czas goni - stwierdził poprawiając fałdy koszuli.
- Do zobaczenia, de Barten - zawołała na pozór wesoło, ale z kpiącym uśmiechem. Spojrzał na nią zaskoczony. Po co go tak nazwała? Przecież jako jedna z nielicznych wiedziała... Po za tym to zawsze on decydował o następnym spotkaniu.
- Och - westchnęła. - Nie tylko ja mam długi- ponownie się zaśmiała, tym razem z dozą sztuczności, bezbłędnie interpretując wachanie w jego oczach. Zacisną szczęki zirytowany.
- Tak! Do zobaczenia - powiedział, nie patrząc na nią i odszedł w doskonale znanym sobie kierunku. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na jego zaciśnięte pięści i zbielałe knykcie. Wziął kilka głębszych oddechów. Nie chciał przyciągać zdziwionych spojrzeń. Już od dawna uważał, że w swoim życiu przyciągnął ich zbyt wiele.
***
Kolejny list przyszedł następnego dnia, krótko po 12. Był gotowy go spalić, ale powstrzymał go charakter pisma, który w niczym nie przypominał kaligraficznych liter Mistrza. Pchnięty ciekawością otworzył kopertę i wyjął z niej kilka starannie zgiętych w pół, lekko kremowych kartek. Każdą z nich pokrywał równy druk, a na dole ostatniej strony widniał czyjś zamaszysty podpis. Wrócił do pierwszej kartki i z uwagą zaczął czytać. Z każdym przeczytanym akapitem, zdaniem, a nawet słowem jego twarz bladła. Ucieczka znów była jedyną opcją... ale czy słuszną?
Może krótko, ale jak zwykle wspaniale *.* Nie mogę się doczekać następnego rozdziału
OdpowiedzUsuńPierwsze od czego muszę zacząć to to, że uwielbiam twoje opisy.
OdpowiedzUsuńSą takie dokładne, że mogę sobie wszyściutko wyobrażać.
Naprawdę są genialne.
Zazdroszczę Ci ciekawej koncepcji i stylu pisania :)
Naprawdę wspaniały rozdział.
Tyle, ze krótki :(
No ale Rouse zaczeka na następny z nadzieją na dłuższy, prawda?
Pozdrawiam :* <3
Myślę, że powinnaś przejrzeć notkę jeszcze raz. Wyłapałam masę literówek i trochę błędów ortograficznych.
OdpowiedzUsuńCo do treści.. Muszę powiedzieć, że mnie intrygujesz :D Co ukrywa De Berten? I co to za kolejny list?
Świetny rozdział :D
Czekam z niecierpliwością na kolejny <3
Pozdrawiam,
DiaMent.
Hmm :D interesujące, aż mam gęsią skórkę z wrażenia :D , może nie za długo, ale opisałaś wszystko wspaniale. Intryguje mnie postać DeBretena, nie mogę sie już doczekać następnego :D
OdpowiedzUsuńZapraszam na rozdział IV na http://hgdm-baby-i-wait-for-you.blogspot.com/