„Godzina za godziną niepojęcie chodzi:
Był przodek, byłeś ty, potomek się rodzi.
Krótka rozprawa: jutro – coś dziś jest, nie będziesz
A żeś był, nieboszczyka miano nabędziesz;
Dźwięk, cień, dym, wiatr, błysk, głos, punkt – żywot ludzki słynie.
Słońce więcej nie wschodzi to, które raz minie ,
Kołem niepohamowanym lotny czas uchodzi,
Z którego spadł nie jeden, co na starość godzi. […]”
~ Daniel Naborowski „Krótkość żywota”
Dokładnie pamiętała ten dzień, choć nie wyróżniał się specjalnie od pozostałych dni tej wiosny. Był środek maja, wydawało jej się, że czwartek. Było wolne z powodu święta - zakończenia kolejnego kursu Strażników. W ten dzień nikt, oprócz nowo wyszkolonych Strażników i ich opiekunów nie pojawił się w żadnej ze szkół. Jej brat należał do tego węższego kręgu. Tak samo jak ojciec, który pracował w dziale przestrzegania Kodeksu Strażników.
Na ujęciu siedziała przed fontanną, na jednym z wielu kamieni. Wybrała ten największy i oparła nogi o jego niższą część. Czekała na Philipa i tatę. Park ten był położony w dalszej części miasta, tuż obok ośrodka szkoleniowego. Zastygłe na zdjęciu słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc błękitne niebo w każdy odcień pomarańczu i czerwieni. O tej porze kręciło się tam wiele ludzi.
Matki i ojcowie wraz z swoimi dziećmi, zakochane pary, dorośli czekający na spotkanie, młodzież wykorzystująca swój wolny czas... I ona. Taka niepozorna, niewinna, pozbawiona nawet cienia smutku, czy niechęci. Pozbawiona złych oczekiwań.
Na oko sześcioletnia dziewczynka przebiegła koło fontanny śmiejąc się radośnie. Jej tata obserwował ją z nikłym uśmiechem na ustach. Po chwili drobna blondynka wróciła do ojca i pozbyła się kolorowych sandałków. Kilka sekund później była już cała mokra, w towarzystwie swoich rówieśników.
Na kolanach Katherine leżała brązowa torba, w której trzymała prezent dla ojca na jego urodziny, króre miał tydzień temu i których nie uczcili, ponieważ musiał nagle wyjechać. Skąd mogła wiedzieć, że nigdy nie będzie już miała okazji, żeby wręczyć mu ten podarunek...?
Tego popołudnia ośrodek szkoleniowy opuścił tylko Philip wraz ze swoimi znajomymi. Kilka minut po nich wyszedł dorosły Strażnik, który zamknął budynek na cztery spusty. Nie było czarnej czupryny jej taty. Zabrakło jego dobrotliwego uśmiechu, uścisków na powitanie. Philip powiedział, że projekt, który właśnie nadzorował ich ojciec został przedłużony, że tata wróci jutro.
A ona czekała. Siedziała tam codziennie po szkole godzinami, do momentu, aż ostatni Strażnik opuści ośrodek zamykając go na noc. A nadzieja bladła. Co rano słyszała to banalne: "Odpuść sobie. Jak wróci, to przecież od razu przyjdzie do domu." Mijające tygodnie przeradzały się w miesiące... A ona czekała. Wszystko zaczyna się, by kiedyś się skończyć, chociaż często my nie pragniemy by koniec przychodził. Odwlekamy go, chociaż wiemy, że to nic nie da.
Nie powstrzymywało jej nic. Nawet zimowa wichura, która panowała za oknami. Jak zawsze usiadła na tym samym kamieniu przed zamarzniętą fontanną. Otuliła się szczelniej czerwonym szalikiem i poprawiła czapkę na głowie.
- Katherine... - usłyszała za swoimi plecami. Doskonale znała ten głos. Philip. Położył jej dłoń na ramieniu.
- Mówiłam ci, żebyś zostawił mnie w spokoju - warknęła na brata.
-Słucham? - głos wyrażał czyste zdziwienie, niedowierzanie. Odwróciła się gwałtownie. Za jej plecami stał Christopher, wtedy był jeszcze młodym Strażnikiem w wieku Philipa.
- Cześć - mruknęła wracając na poprzednią pozycję.
- Kath... Może...
- Nie! - przerwała mu. - Nie zamierzam sobie odpuścić, pójść do domu, poczekać. On wróci. On na pewno wróci. On wróci! WRÓCI! - stopniowo podnosiła ton głosu. Ogarnął ją historyczny szloch. Płakała z tęsknoty. Chris podszedł do niej i przykucną obok kamienia.
- Słuchaj - zaczął - nie przyszedłem żeby cię pocieszać. Pewnie i tak nic to nie da, ale... Kazano mi przekazać ci to - podał jej śnieżnobiałą kopertę.
Odszedł. A o jego obecności świadczyły tylko ślady stóp na puszystym śniegu i koperta, której powierzchnię zdobiły słone łzy tęsknoty i bezradności.
Teraz mogła zastanowić się gdzie jest ten list. Czy to w ogóle był list?! Nie przypominała sobie, żeby widziała zawartość koperty. Jednak w głowie, w tych najbardziej zatęchłych jej zakamarkach ulokował się nie wyblakły obraz białej koperty, na której schludnym, zadbanym i nieco pochyłym pismem napisano kilka zupełnie zwyczajnych wyrazów. Banalnych słów, które ją przyprawiały o drżenie rąk i łzy swobodnie płynące po policzkach.
"Do Katherine
Od taty"
***
Ponownie zapłakała. Wspomnienia bolały. Chwytały za serce i ściskały je, aż nie będziesz błagał o litość, aż zabraknie ci łez. A wtedy będzie już za późno. Słowa nie wystarczą. Trzeba się poświęcić. Oddać się we władanie teraźniejszości, zamykając za sobą zdobione łzami, uśmiechem i krwią wrota do przeszłości. Zapomnieć. Odważyć się na krok bez odwrotu, bez szansy spojrzenia za siebie. Ona nie zrobiła tego kroku. Stchórzyła - jak zawsze. Uciekła, dając wolną drogę innym nieszczęśnikom, jednocześnie mając nadzieję, że oni postąpią słusznie. "Czyli jak?"
***
"Nieprawda, że
Ostatni błędny rycerz zasnął
Że jego duch
U Elizejskich stoi bram
On żyje wciąż
Za zbroję ma uczciwość własną
Precz rzucił miecz
Lecz honor - honor ma ten sam
Obcy mu spokój święty
I snu cieplutki koc
Drogę mu ognik błędny
Wskazuje w noc
A on, on wciąż wyzywa
Na pojedynek los
Uczciwość za uczciwość
A cios za cios
Nieprawda, że
Ostatni błędny rycerz pojął
Że odejść czas
Że nie ma sensu walczyć już
On żyje wciąż
Czyste sumienie ma za zbroję
I wierzy, że
Jest gdzieś otwarte okno
I Dulcynea, jego nadzieja
Jego nadzieja, jego nadzieja
Nieprawda, że
Żywot rycerza kresu dobiegł
Że nie brzmi w noc
Wdzięczną canzoną jego głos
Nieprawda, bo
On może odżyć we mnie, w tobie
By wyzwać los
Uczciwość za uczciwość
A cios za cios "
~ Wojciech Młynarski „Błędny Rycerz”
Zastygła w bezruchu, gdy usłyszała trzaskanie drzwiami. Szybko dotarło do niej, że ktoś wszedł do domu Philipa. Na jej twarzy wypisane zostały niedowierzanie i przerażenie, mieszane ze zdziwieniem. Stała pośrodku pokoju, niezdolna do najmniejszego ruchu. Uważnie nasłuchiwała.
Ciężkie, niewątpliwie męskie kroki. Otwieranie drzwi, prawdopodobnie balkonowych. Kilku minutowa cisza... I charakterystyczny warkot kosiarki dobiegający ze strony głównego wejścia. Odetchnęła z ulgą, natychmiast zdając sobie sprawę, że zrobiła to odrobinę za głośno. Nie mogła zaryzykować wyjścia z pokoju, a co dopiero zamknięcia uchylonego okna. Zastanawiała się, czy nie warto wyjrzeć ostrożnie przez okno....
Najostrożniej jak potrafiła doszła do szerokiego parapetu i uchyliła grubszą zasłonę, sama kryjąc się za cieniutką firanką. Mężczyzna na zewnątrz szybko, ale dokładnie kosił trawnik przed frontowymi drzwiami. Stał do niej tyłem, więc mogła dostrzec tylko jego plecy. Był dość niskiej postury i wydawał się być nieco zgarbiony. Włosy raczej jasne… kiedy się obrócił dostrzegła młodą twarz usianą piegami. Rozpoznała w nim jednego z pomocników Strażników. Kolejna maskotka, która miała się przyczynić się do stworzenia jednej iluzji mającej przyćmić niektóre dość brutalne i niechciane fakty. W końcu… Strażnicy w każdej sytuacji potrafili zachować twarz.
***
Spojrzał na zachodzące za horyzontem słońce… ta pora dnia zawsze kojarzyła mu się dość negatywnie. Miał wrażenie, że razem z pojawieniem się pierwszej gwiazdy na niebie coś się kończy. I choć słońce pojawi się na następny dzień, mniej lub bardziej przyjazne, nie będzie już takie samo. Coś co przyniosło początek, kiedyś jest zmuszone przynieść koniec…
Gwałtownie skręcił w jedną z wąskich alejek. To miasto nigdy nie było całkowicie bezpieczne. Zwłaszcza o tej porze dnia, na tak nieznanej mieszkańcom uliczce. Był ubrany dość niepozornie. Ciemne jeansy, koszula i kurtka. Nie wyróżniałby się od typowych mieszkańców miasta, gdyby był w jego centrum. Ale on przybył na Dawdrewstreet… tej jednej z niewielu sławnych, dzielnicowych uliczek, gdzie trzeba przejść niezauważonym. Ludzie tutaj mieszkający zawsze nosili wyzywające, jaskrawe ubrania, które przyciągałyby uwagę na każdej innej ulicy, ale nie tu. Tutaj normalność była niemalże karana.
Idąc dalej usłyszał odgłos spotkania dłoni z twarzą… kolejna bijatyka, na którą tutaj nikt nie zwracał uwagi. Doszedł do latarni. Zwyczajny, metalowy słup, na którego szarej powierzchni powywieszano różnego rodzaju reklamy. Żarówka zamigotała kilkakrotnie. Z trudnością dostrzegł zarys czyjejś sylwetki. Postawny mężczyzna stał dokładnie na granicy nikłego światła latarni i miejsca, gdzie zaczynała się ciemność. Podszedł do dostawcy, ubranego w tradycyjne na tej ulicy jasno niebieskie spodnie i zapiętą pomarańczową kurtkę. Nie zawahał się nawet przez chwilę… wyciągną dłoń w kierunku mężczyzny, czekając na wręczenie przesyłki.
- Pieniądze… - wychrypiał dostawca. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki kilka banknotów. Gdy dostawca oddał mu paczkę, wycofał się i zniknął za najbliższym zakrętem.
Cofnął się w światło latarni i przejrzał paczkę. Brudno brązowym papierem niedbale owinięto kilka gazet, drobny scyzoryk, kilka papierosów i zapalniczkę. Nie zwracając uwagę na nic innego, spojrzał na pierwszą, czarno-białą gazetę. Jeden rzut oka na nagłówek i zdjęcie pod nim. Zaklął siarczyście na samą myśl o kolejnym ratowaniu tyłka temu idiocie… czy on nie może przeżyć przynajmniej kilku miesięcy bez pakowanie się w kłopoty?! Rozeźlony ruszył w drogę powrotną, po drodze wyrzucając do śmietnika całą zawartość paczki, oprócz kilku cennych dla niego gazet.