sobota, 25 maja 2013

6. "Słońce więcej nie wschodzi, to które raz minie"



„Godzina za godziną niepojęcie chodzi:
Był przodek, byłeś ty, potomek się rodzi.
Krótka rozprawa: jutro – coś dziś jest, nie będziesz
A żeś był, nieboszczyka miano nabędziesz;
Dźwięk, cień, dym, wiatr, błysk, głos, punkt – żywot ludzki słynie.
Słońce więcej nie wschodzi to, które raz minie ,
Kołem niepohamowanym lotny czas uchodzi,
Z którego spadł nie jeden, co na starość godzi. […]”
~ Daniel Naborowski „Krótkość żywota”


      Dokładnie pamiętała ten dzień, choć nie wyróżniał się specjalnie od pozostałych dni tej wiosny. Był środek maja, wydawało jej się, że czwartek. Było wolne z powodu święta - zakończenia kolejnego kursu Strażników. W ten dzień nikt, oprócz nowo wyszkolonych  Strażników i ich opiekunów nie pojawił się w żadnej ze szkół. Jej brat należał do tego węższego kręgu. Tak samo jak ojciec, który pracował w dziale przestrzegania Kodeksu Strażników.

  Na ujęciu siedziała przed fontanną, na jednym z wielu kamieni. Wybrała ten największy i oparła nogi o jego niższą część. Czekała na Philipa i tatę. Park ten był położony w dalszej części miasta, tuż obok ośrodka szkoleniowego. Zastygłe na zdjęciu słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc błękitne niebo w każdy odcień pomarańczu i czerwieni. O tej porze kręciło się tam wiele ludzi. 
  Matki i ojcowie wraz z swoimi dziećmi, zakochane pary, dorośli czekający na spotkanie, młodzież wykorzystująca swój wolny czas... I ona. Taka niepozorna, niewinna, pozbawiona nawet cienia smutku, czy niechęci. Pozbawiona złych oczekiwań. 
   Na oko sześcioletnia dziewczynka przebiegła koło fontanny śmiejąc się radośnie. Jej tata obserwował ją z nikłym uśmiechem na ustach. Po chwili drobna blondynka wróciła do ojca i pozbyła się kolorowych sandałków. Kilka sekund później była już cała mokra, w towarzystwie swoich rówieśników. 
   Na kolanach Katherine leżała brązowa torba, w której trzymała prezent dla ojca na jego urodziny, króre miał tydzień temu i których nie uczcili, ponieważ musiał nagle wyjechać. Skąd mogła wiedzieć, że nigdy nie będzie już miała okazji, żeby wręczyć mu ten podarunek...?
  Tego popołudnia ośrodek szkoleniowy opuścił tylko Philip wraz ze swoimi  znajomymi. Kilka minut po nich wyszedł dorosły Strażnik,  który zamknął budynek na cztery spusty. Nie było czarnej czupryny jej taty. Zabrakło jego dobrotliwego uśmiechu, uścisków na powitanie. Philip powiedział, że projekt, który właśnie nadzorował ich ojciec został przedłużony, że tata wróci jutro. 
  A ona czekała. Siedziała tam codziennie po szkole godzinami, do momentu, aż ostatni Strażnik opuści ośrodek zamykając go na noc. A nadzieja bladła. Co rano słyszała to banalne: "Odpuść sobie. Jak wróci, to przecież od razu przyjdzie do domu." Mijające tygodnie przeradzały się w miesiące... A ona czekała. Wszystko zaczyna się, by kiedyś się skończyć, chociaż często my nie pragniemy by koniec przychodził. Odwlekamy go, chociaż wiemy, że to nic nie da. 
    Nie powstrzymywało jej nic. Nawet zimowa wichura, która panowała za oknami. Jak zawsze usiadła na tym samym kamieniu przed zamarzniętą fontanną. Otuliła się szczelniej czerwonym szalikiem i poprawiła czapkę na głowie.  
- Katherine... - usłyszała za swoimi plecami. Doskonale znała ten głos. Philip. Położył jej dłoń na ramieniu. 
- Mówiłam ci, żebyś zostawił mnie w spokoju - warknęła na brata.
-Słucham? - głos wyrażał czyste zdziwienie, niedowierzanie. Odwróciła się gwałtownie. Za jej plecami stał Christopher, wtedy był jeszcze młodym Strażnikiem w wieku Philipa.
- Cześć - mruknęła wracając na poprzednią pozycję.
- Kath... Może...
- Nie! - przerwała mu. - Nie zamierzam sobie odpuścić, pójść do domu, poczekać. On wróci. On na pewno wróci. On wróci! WRÓCI! - stopniowo podnosiła ton głosu. Ogarnął ją historyczny szloch. Płakała z tęsknoty. Chris podszedł do niej i przykucną obok kamienia. 
- Słuchaj - zaczął - nie przyszedłem żeby cię pocieszać. Pewnie i tak nic to nie da, ale... Kazano mi przekazać ci to - podał jej śnieżnobiałą kopertę. 
  Odszedł. A o jego obecności świadczyły tylko ślady stóp na puszystym śniegu i koperta, której powierzchnię zdobiły słone łzy tęsknoty i bezradności. 
  Teraz mogła zastanowić się gdzie jest ten list. Czy to w ogóle był list?! Nie przypominała sobie, żeby widziała zawartość koperty. Jednak w głowie, w tych najbardziej zatęchłych jej zakamarkach ulokował się nie wyblakły obraz białej koperty, na której schludnym, zadbanym i nieco pochyłym pismem napisano kilka zupełnie zwyczajnych wyrazów. Banalnych słów, które ją przyprawiały o drżenie rąk i łzy swobodnie płynące po policzkach. 
"Do Katherine
Od taty"

***

   Ponownie zapłakała. Wspomnienia bolały. Chwytały za serce i ściskały je, aż nie będziesz błagał o litość, aż zabraknie ci łez. A wtedy będzie już za późno. Słowa nie wystarczą. Trzeba się poświęcić. Oddać się we władanie teraźniejszości, zamykając za sobą zdobione łzami, uśmiechem i krwią wrota do przeszłości. Zapomnieć. Odważyć się na krok bez odwrotu, bez szansy spojrzenia za siebie. Ona  nie zrobiła tego kroku. Stchórzyła - jak zawsze. Uciekła, dając wolną drogę innym nieszczęśnikom, jednocześnie mając nadzieję, że oni postąpią słusznie.  "Czyli jak?"

***

"Nieprawda, że 
Ostatni błędny rycerz zasnął 
Że jego duch 
U Elizejskich stoi bram 
On żyje wciąż 
Za zbroję ma uczciwość własną 
Precz rzucił miecz 
Lecz honor - honor ma ten sam 
Obcy mu spokój święty 
I snu cieplutki koc 
Drogę mu ognik błędny 
Wskazuje w noc 
A on, on wciąż wyzywa 
Na pojedynek los 
Uczciwość za uczciwość 
A cios za cios

Nieprawda, że 
Ostatni błędny rycerz pojął 
Że odejść czas 
Że nie ma sensu walczyć już 
On żyje wciąż 
Czyste sumienie ma za zbroję 
I wierzy, że 
Jest gdzieś otwarte okno 
I Dulcynea, jego nadzieja 
Jego nadzieja, jego nadzieja 

Nieprawda, że 
Żywot rycerza kresu dobiegł 
Że nie brzmi w noc 
Wdzięczną canzoną jego głos 
Nieprawda, bo 
On może odżyć we mnie, w tobie 
By wyzwać los 
Uczciwość za uczciwość 
A cios za cios "

~ Wojciech Młynarski „Błędny Rycerz”



    Zastygła w bezruchu, gdy usłyszała trzaskanie drzwiami. Szybko dotarło do niej, że ktoś wszedł do domu Philipa. Na jej twarzy wypisane zostały niedowierzanie i przerażenie, mieszane ze zdziwieniem. Stała pośrodku pokoju, niezdolna do najmniejszego ruchu. Uważnie nasłuchiwała.
    Ciężkie, niewątpliwie męskie kroki. Otwieranie drzwi, prawdopodobnie balkonowych. Kilku minutowa cisza... I charakterystyczny warkot kosiarki dobiegający ze strony głównego wejścia. Odetchnęła z ulgą, natychmiast zdając sobie sprawę, że zrobiła to odrobinę za głośno. Nie mogła zaryzykować wyjścia z pokoju, a co dopiero zamknięcia uchylonego okna. Zastanawiała się, czy nie warto wyjrzeć ostrożnie przez okno....
   Najostrożniej jak potrafiła doszła do szerokiego parapetu  i uchyliła grubszą zasłonę, sama kryjąc się za cieniutką firanką. Mężczyzna na zewnątrz szybko, ale dokładnie kosił trawnik przed frontowymi drzwiami. Stał do niej tyłem, więc mogła dostrzec tylko jego plecy. Był dość niskiej postury i wydawał się być nieco zgarbiony. Włosy raczej jasne… kiedy się obrócił dostrzegła młodą twarz usianą piegami. Rozpoznała w nim jednego z pomocników Strażników. Kolejna maskotka, która miała się przyczynić się do stworzenia jednej iluzji mającej przyćmić niektóre dość brutalne i niechciane fakty. W końcu… Strażnicy w każdej sytuacji potrafili zachować twarz.

***

       Spojrzał na zachodzące za horyzontem słońce… ta pora dnia zawsze kojarzyła mu się  dość negatywnie. Miał wrażenie, że razem z pojawieniem się pierwszej gwiazdy na niebie coś się kończy. I choć słońce pojawi się na następny dzień, mniej lub bardziej przyjazne, nie będzie już takie samo. Coś co przyniosło początek, kiedyś jest zmuszone przynieść koniec…
      Gwałtownie skręcił w jedną z wąskich alejek. To miasto nigdy nie było całkowicie bezpieczne. Zwłaszcza o tej porze dnia, na tak nieznanej mieszkańcom uliczce. Był ubrany dość niepozornie. Ciemne jeansy, koszula i kurtka. Nie wyróżniałby się od typowych mieszkańców miasta, gdyby był w jego centrum. Ale on przybył na Dawdrewstreet… tej jednej z niewielu sławnych, dzielnicowych uliczek, gdzie trzeba przejść niezauważonym. Ludzie tutaj mieszkający zawsze nosili wyzywające, jaskrawe ubrania, które przyciągałyby uwagę na każdej innej ulicy, ale nie tu. Tutaj normalność była niemalże karana.
      Idąc dalej usłyszał odgłos spotkania dłoni z twarzą… kolejna bijatyka, na którą tutaj nikt nie zwracał uwagi. Doszedł do latarni. Zwyczajny, metalowy słup, na którego szarej powierzchni powywieszano różnego rodzaju reklamy. Żarówka zamigotała kilkakrotnie. Z trudnością dostrzegł zarys czyjejś sylwetki. Postawny mężczyzna stał dokładnie na granicy nikłego światła latarni i miejsca, gdzie zaczynała się ciemność. Podszedł do dostawcy, ubranego w tradycyjne na tej ulicy jasno niebieskie spodnie i zapiętą pomarańczową kurtkę. Nie zawahał się nawet przez chwilę… wyciągną dłoń w kierunku mężczyzny, czekając na wręczenie przesyłki.
- Pieniądze… - wychrypiał dostawca. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki kilka banknotów. Gdy dostawca oddał mu paczkę, wycofał się i zniknął za najbliższym zakrętem.
      Cofnął się w światło latarni i przejrzał paczkę. Brudno brązowym papierem niedbale owinięto kilka gazet, drobny scyzoryk, kilka papierosów i zapalniczkę. Nie zwracając uwagę na nic innego, spojrzał na pierwszą, czarno-białą gazetę. Jeden rzut oka na nagłówek i zdjęcie pod nim. Zaklął siarczyście na samą myśl o kolejnym ratowaniu tyłka temu idiocie… czy on nie może przeżyć przynajmniej kilku miesięcy bez pakowanie się w kłopoty?! Rozeźlony ruszył w drogę powrotną, po drodze wyrzucając do śmietnika całą zawartość paczki, oprócz kilku cennych dla niego gazet.

poniedziałek, 13 maja 2013

5. "W ucieczce zawsze ginie więcej wojowników, niż w walce."


    „Do czego może się przydać
jeden kawałek puzzli?
A z drugiej strony – czy ktoś
 odważyłby się go wyrzucić”

   Krok, krok, krok, krok… rzucił okiem na zegar na ścianie. Obrót i kolejne kroki. Spojrzenie na zegar. Jakby pięć sekund mogło coś zmienić! Powoli zrozumiał sens niedawno wypowiedzianych słów. Czy czuł wyrzutu sumienia? Nie był pewny, czy w ogóle sumienie posiada… Wyjątkowo długo stąpał po kruchym lodzie bycia Strażnikiem i nie zamierzał się poddawać! Nie mógł pozwolić komuś zepsuć jego skrupulatnie wyszlifowanego w każdym szczególe planu. Zaśmiał się gorzko… pamiętał. Doskonale pamiętał, kiedy wstąpił do szeregów Strażników. Taki młody, taki głupi! Kierowała nim zazdrość, chęć popisu, władzy i co najważniejsze – zemsty. Wtedy wydawało się to durną zabawą. Był marną marionetką, zabawką w rękach Oficerów, ludzi którzy sami nie dostrzegali, że chodzą tak, jak zagra im Czas.
        Ślepi. Nieczuli na otaczające ich piękno. Czy byli zagubieni? Można to tak nazwać… Wspinali się po drabinie hierarchii Strażników, z wyobrażeniem idealnej przyszłości. Przyszłości, w której nie ma miejsca dla przyjaciół. Czym on się wyróżniał? Równie głupi i naiwny jak wszyscy. Nie lepszy fizycznie i psychicznie niż pozostali. Ale wiedział… zauważył, że inni ślepną. Obserwował jak sam osiąga nieuleczalną ślepotę i żył. Nie ruszało go nic… miał cel, do którego dążył nieubłaganie. On już nie chciał pokazać się w swojej silnej wersji, nie pragnął udowodnić swojej wyższości. Teraz czuł, że to było jego obowiązkiem.
    Spojrzał po raz kolejny na zegar. Dochodziła 10 rano. Philip miał stawić się u niego około południa.  Zostało mu jeszcze dwie godziny, które nie zamierzał przesiedzieć w gabinecie, wśród zagraconych podłogi i mebli. Ale teraz jego plan wymaga poprawek. Jabłko zawsze padało niedaleko od jabłoni… nadszedł czas, żeby to wykorzystać.
**
*

"W ucieczce ginie zawsze więcej wojowników, niż w walce."


   Czemu się zgodziła? Sama nie miała do końca pewności…
 nigdy nie była specjalnie uparta, ale potrafiła postawić na swoim, nienawidziła kiedy ktoś jej rozkazywał. Czemu uległa? Stopniała patrząc w te jego zielone oczy, które w tamtej chwili wyrażały niemą prośbę, a wręcz błaganie? Nie miała pojęcia! Ale obiecała, że będzie ostrożna. Zawsze dotrzymywała słowa i tak też miało być tym razem. Dla bezpieczeństwa miała się przenieść do 2004 roku, kiedy Philip zaczynał dopiero służbę i zamieszkać w jego mieszkaniu. Sam zielonooki zadomowi się u swojego starego przyjaciela z 1730 roku.
    Usłyszała pukanie. Drzwi otworzyły się, kiedy tylko powiedziała cicho „Proszę”.
- Gotowa? – zapytała Philip.
- Tak – mruknęła zakładając na ramię kremową materiałową torbę z wyszytymi na niej drobnymi kwiatami róży. Dopiero po chwili podniosła wzrok na brata i wybuchła śmiechem. – Nieźle wyglądasz....
- Przecież wiem! – obrócił się wokół własnej osi ukazując w pełnej okazałości bufiaste spodnie, jedwabne pończochy, buty na niewysokim obcasie ze złotą klamrą, koszulę z nadmierną ilością koronki i granatowy płaszcz zawieszony na jednym ramieniu. – Gotowa? – dodał, a jego twarz momentalnie spoważniała. Katherine pokiwała głową i podeszła do brata.
- Gdzie ty będziesz? – zapytała przytulając się do niego.
- Lepiej żebyś nie wiedziała – mruknął w jej czarne włosy.
    Doskonale rozumiała o co mu chodzi. Jeśli ją znajdą, nie będzie mogła wygadać się o jego miejscu położenia, tak samo jak on w jej wypadku. Oboje znali jedynie rok swojej ucieczki. Zero konkretów. Miesiąc, dzień i miejsce oboje zataili przed sobą nawzajem i, choć żaden nie powiedział tego wprost, wiedzieli, że tak będzie lepiej, bezpieczniej.
- Będę tęsknić – oznajmiła nagle ciemnowłosa. Philip drgną zaskoczony. Katherine od wielu lat tak dosłownie nie pokazała swoich uczuć. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ubierała je w słowa. Uczucia zawsze przejawiała gestami, spojrzeniami. Przeciwnie do niego. On był tą wrażliwszą połową rodzeństwa.
- Ja też – zapewnił ją. – Ja też. No, ale… komu w drogę temu czas!
     Pokiwała głową, ale go nie puściła. Pocałował ją we włosy i delikatnym ruchem podniósł za podbródek jej twarz, tak by spojrzała na niego. To co zobaczył, delikatnie mówiąc zaskoczyło go… Katherine płakała. Po jej policzkach płynęły czarne od tuszu do rzęs łzy. Łzy bezradności, smutku, złości, nienawiści i tchórzostwa. Skumulowane uczucia, skrzętnie zatajone w najbardziej odległym krańcu jej serca. 
     Zawstydzona spuściła wzrok i ponownie wtuliła się brata. Wiedziała, że będzie jej go brakowało. Jego niezdarności, śmiechu, pobudek o bladym świcie z kubkiem kakao w ręce, którego zawartość zawsze wylewał na dywan, pościel lub najczęściej siebie, bukietu polnych kwiatów przynoszonych równo z południem w dzień jej urodzin, które zbliżały się nieubłaganymi krokami, zapachu przypalonej jajecznicy, kiedy próbował pomagać w kuchni, specyficznego poczucia humoru, nawet jego nadmiernej opiekuńczości. Będzie tęskniła za wszystkim, co składa się na jego osobowość. I wiedziała, że on będzie tęsknił. Za upartością, krzywymi spojrzeniami, zabawnym sposobem, w jaki marszczyła czoło, kiedy się zastanawiała, za jej perfekcyjną postawą, która potrafiła doprowadzić go do szaleństwa, co zręcznie krył za chytrymi uśmieszkami, zatęskni za jej ciętymi ripostami i sposobem w jaki potrafiła wykonać słodką zemstę. Zatęskni za nią.
      Oboje wiedzieli, że jednemu będzie brakowało drugiego. Ale równie dobrze zdawali sobie sprawę, że muszą uciec. Bo oni uciekali jak zwyczajni tchórze, którzy boją się spojrzeć w oczy przeznaczeniu ze strachem przed porażką, którzy popełniają samobójstwo ze strachem przed śmiercią.
      ***


    Z zewnątrz wyglądał niezwykle obiecująco. Żwirowa alejka prowadząca prosto do wejścia, posadzone w równej odległości tuje przystrzyżone w idealne kule i nienagannie ścięty trawnik w kolorze soczystej, świeżej zieleni. Piętrowy domek z ciemno czerwonej cegły z czarnymi dachówkami i dachowymi oknami. Drzwi w kolorze ciemnego bordo ze złotą kołatką i klamką.  Po prawej stronie od wejścia znajduje się jedno, niezwykle duże okno w drewnianej ramie, które teraz było zasłonięte beżową zasłoną. Pod oknem ustawiono niewielką ławeczkę z jasnego drewna, stojącą na czarnych metalowych nogach. 
    Podeszła do drzwi, przeklinając w duchu swoje sandały, w które powpadały kamyki. Położyła na ławeczce torbę, jednocześnie wyjmując z kieszeni szortów klucze do domu. Zamek nie stawiał żadnego poru, więc już po chwili znalazła się w przestronnym, jasnym holu. Nie zdejmując butów przeszła dalej. W domu Philipa była tylko raz, kilka dni po tym jak go kupił, co zrobił gdy rozpoczynał szkolenie na Strażnika. Od tego czasu niewiele się zmieniło w wystroju wnętrza. W zasadzie nie była czemu się dziwić, bo według „tego” czasu minęło równo tydzień od wyjazdu Philipa do bazy Strażników.
     Takie wyjazdy nazywano potocznie porwaniami… Trzech, lub czterech ludzi wpadało do twojego mieszkania, bez zbędnych pytań zabierali cię do Głównego Ośrodka. Chwilę później już jechałeś do Wenecji, otoczony zupełnie nieznanymi twarzami innych Strażników.
      Weszła do kuchni. Całe pomieszczenie, zarówno jak i parter domu, było utrzymane w bieli i jasnym drewnie z akcentami błękitu i granatu. Spojrzała na blat wysepki umieszczonej pośrodku kuchni. Był nienagannie czysty, ale na samym jego środku, na białej koronkowej serwetce stał przezroczysty wazon z dużym bukietem kwiatów. Rozpoznała w nich swój prezent, który przysłała Philipowi z okazji dostania się na miejsce Strażnika. Woda w wazonie zmętniała, od upływu czasu, a sama mieszanka białych goździków, żółtych tulipanów i liści paproci zwiędła roznosząc po pomieszczeniu zapach świeżo skoszonej trawy. Przeszła do salonu.
   W tym pokoju uwagę przykuwały duże balkonowe drzwi, z których rozciągał się widok na piękny ogród, lekkie zaniedbanie dodawało mu nawet swego rodzaju tajemniczego uroku. Zielona trawa pożółkła w niektórych miejscach, ale wciąż wydawała się być równie gęsta i przyjemna w dotyku. Tuż przy ogrodzeniu kwitło sześć niezwykle dużych krzaków bzu, a krople rosy na ich liściach mieniły się w słońcu niczym drobne diamenty. Bordowe, czerwone, białe i żółte róże otwierały właśnie swoje potężne kwiaty, ciesząc swoim wyglądem oczy Katherine. Pąki lilii powoli się rozwijały, roznosząc słodkawy zapach po ogrodzie. Owady budziły się do życia. Przy małym oczku wodnym siedziało kilka intensywnie zielonych żab. Cisza. Prawdziwa i tak bardzo odmienna od tej, do której przywykła. Ta cisza, jak każda miała swój charakter, ale nie specyficzny. Prawdziwy.
    Na kamiennej werandzie stał stół z ciemnego drewna, a na nim popielniczka z niedopałkiem w środku, pusta szklanka, jakaś kartka i zgasła świeczka przeciw uciążliwym komarom. Wszystko wydawał się takie bliskie, rodzinne, cudownie zaniedbane. Jakby to wszystko zostawiono tutaj przez zmęczenie, z zamiarem posprzątania następnego dnia. A ona wiedziała. Wiedziała, że tutaj nikt na nikogo nie czeka, że w żadnym łóżku nikt nie śpi zakopany w kołdrze, że ona jest swojego rodzaju nieproszonym gościem, że tu panuje pustka. To było widać. Nieskoszony trawnik, niedopałek w popielniczce, pomięty koc na werandzie, tak rzadko otwarte okna teraz były wszystkie uchylone, ale zasłonięte. Idealny niebyt. Gra pozorów. Iluzja, której twórcy byli mistrzami w swoim fachu. Każdy szczegół dopracowany tak, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń.
     Wspięła się po lekko zakurzonych schodach. Niewielki pokoik służący za bibliotekę na półpiętrze. Szerokie półki, aż po sam sufit wypełnione książkami różnego rodzaju i okresu. Jeden duży fotel obity bordową skórą, niewątpliwie odpowiedni dla długich, deszczowych wieczorów z książką w ręce. Na piętrze długi na sześć metrów korytarz o seledynowych ścianach. Po prawej jego stronie dwie pary drewnianych drzwi prowadzących do garderoby i sypialni Philipa. Po lewej trzy takie same drzwi. Do łazienki, pokoju dla gości. Bez wahania weszła do trzeciego pomieszczenia. Philip pozwolił „jej sypialnię” urządzić według  jej własnych upodobań.
    Trzy ściany śnieżno białe, a trzecia pomalowana na przyjemny odcień szarego. Nienagannie zaścielone beżową narzutą łóżko z ciemnego drewna, ozdobione niezliczoną ilością kolorowych poduszek. W jego nogach stała identycznej barwy skrzynia na ubrania, udekorowana kawałkami brązowej skóry. Niewysoka półka na książki, na której szczycie stała doniczka z nieco zwiędłą paprotką. Drzwi łączące jej pokój z łazienką. Duże okno wypełniające pokój przyćmionym przez zasłony światłem. Niski i szeroki parapet zawalony poduszkami. Stary, rodzinny obraz powieszony nad łóżkiem, a na mim przedstawiony piękny krajobraz jesiennego parku o niezwykle wczesnej porze, kiedy latarnie paliły się jeszcze nikłym światłem, a na niebo nie odważyło się jeszcze wpełznąć blask słońca.
      Na równoległej ścianie rodzinne zdjęcia w drewnianych ramkach, za szkłem. Wspomnienia szczelnie chronione przed okiem nieprzyjaciela. Wszystkie szczęśliwe chwile uwiecznione na kartce papieru. Zwykłej kartce. Narażonej na wilgoć i wyblaknięcie. Wspomnienia szczelnie chronione, zatrzymane, wrażliwe na łzy i zapomnienie. Ukryte przed nieszczęściem. Nieświadome i radosne. Ukryte za szkłem.

................................................................................................................................Strasznie Was przepraszam za to opóźnienie!!! Rozdział miał się ukazać jeszcze w czwartek, ale zepsuła mi się ładowarka do komputera,a z komórki nie jest za wygodnie pisać. Na pocieszenie powiem, że mam już gotowy kawałek następnej notki :D Ten rozdział z dedykacją dla Cynamoonoweej i zachętą dla Lestrange do napisania drugiego rozdziału na jej bloga ;)